Każda powieść ma jakąś strukturę. Jest podzielona na części, daje się w niej wyodrębnić kolejne etapy akcji i narracji. Zazwyczaj czytając nie myślimy o tym zagadnieniu, tak samo, jak nie myślimy w tym czasie o oddychaniu czy przewracaniu stron - struktura jest i tyle. No to "Ludzie z mgły" to nie jest to "zazwyczaj" :) Tu struktura tekstu na tyle rzuca się w oczy i ma takie znaczenie dla tego, jak odbieramy całe dziełko, że nader trudno nie myśleć o niej podczas lektury. Jeszcze trudniej zaś - podczas pisania recki.
W najbardziej podstawowym wymiarze widać to w sposób dość oczywisty: mamy trzy plany czasowe (z których jeden planem czasowym nie jest, ale mniejsza :) ), wzajemnie się przenikające. Okej, normalne, standardowe zagranie w dzisiejszych kryminałach. Tylko, że... jeden z nich nagle kończy się około jednej trzeciej akcji. Więc - czy warto było? Czy warto było angażować czytelnika w ową trzyplanowość, skoro co do jednego z planów pomysł był - jeśli w ogóle był, wrócę jeszcze do tego - na kilka raptem scenek? I potem ten podział całości, na początek z trzema wycinkami czasu, w których rozgrywa się akcja i resztę, z dwoma, ma o wiele większe znaczenie dla całości niż mogłoby się wydawać. Cała wczesna część powieści jest mocno "rozgotowana", rozklejona. Akcja toczy się wolno i sennie, chyba jednak wbrew zamierzeniom autorki. Można oczywiście powiedzieć, że to ekspozycja postaci, że siłą rzeczy akcja w tego typu powieściach zawsze z czasem przyspiesza itd. Fajnie, ale na tym etapie tekstu pisarka daje nam sceny policyjnych nagonek i nawet też pościgów - i nie działają one w ogóle. A potem, nagle, około sześćdziesięciu procent tekstu robi się z tego naprawdę mocna rzecz. Rasowy kryminał, z łączeniem wątków itd. i nawet względnie wciągający. Więc - czy to rozmnożenie planów na początku można uznać po prostu za błąd warsztatowy?
To w ogóle część większego problemu, jaki mam z tą książką - tu wszystkiego zdaje się być za dużo. Śledztwo prowadzi parka policjantów, ale też dziennikarz i aspirująca do tego zawodu licealistka. Policjant, dziennikarz, kolega (czy tam kolegochłopak) licealistki - mają swoje problemy, które, owszem, robią wrażenie mocno na siłę dodanych do powieści. Śledczy składają klocki, ale, jak się okazuje, w innej sprawie niż w tej, o której myślą. W rezultacie końcowe rozwiązanie, po prostu wskazanie osoby sprawcy i jego motywu, jest w bardzo dużym stopniu zrobione na zasadzie Deus ex Machina (czy to nie jest największy grzech kryminału?), a fakt, że policjanci go się domyślają właściwie z minuty na minutę i na podstawie nie do końca wiadomo czego, zakrawa wręcz na śmieszność. Ej, przecież to nie są i chyba nawet przez chwilę w zamyśle autorki nie mieli być supergliniarze kojarzony z prędkością światła, to parka wiejskich policjantów.
Cóż, może czytają Chmielarza, który zdaje się reklamował Janiszewską, bo to końcowe wyznanie Winnego kojarzy się cokolwiek z finałem "Długiej nocy", i to dlatego są tacy dobrzy, hehe :)
Ktoś powie: "Ale czego chcesz, wielowątkowość ci przeszkadza i fakt, że mamy różne charaktery i różne sprawy w powieści?" Otóż one same mi nie przeszkadzają. To, jak bardzo niektóre są ledwie muśnięte w liczącej niecałe 450 stron powieści - owszem. Autorka zdaje się nawet nie próbować uciekać od tego muskania spraw, jest pod koniec scena w której dwie postacie mają porozmawiać o pewnych sprawach, wyjaśnić je sobie. I tego nie robią :) Tak po prostu tej rozmowy nie ma, bo one z niej rezygnują. Niby jest tak jak trzeba, tajemniczo i klimatycznie i czytelnik czuje, że zostało przed nim ukryte coś ciekawego, ale... ale ciągle pozostaje wrażenie, że na dużą część tekstu nie było po prostu pomysłu. Tym większe zresztą, że ta rozmowa miała tyczyć właśnie spraw z tego nierozwiniętego planu czasowego. Choć, dla porządku zaznaczmy od razu, że to nie jest tak, że nie wiemy co się wtedy wydarzyło. Po prostu moglibyśmy wiedzieć więcej.
Wracając jeszcze do tego zakończenia głównej sprawny kryminalnej ("kto zabił Alę?") na zasadzie Deus ex Machina to wiąże się z nim ciekawy paradoks. Z jednej strony taki charakter tego finału nie razi czytelnika. Czyta się przyjemnie i nie widzi się wielkiego zgrzytu - dobry warsztat autorki pozwala go ukryć. Ten sam dobry warsztat, którego tyle razy wcześniej zabrakło w powieści. Od niekonsekwencji tyczących samej fabuły (ona naprawdę tak po prostu nagrałaby to na video i w dodatku potem trzymała to video w domu? serio?) poprzez ową dziwną motywację postaci (także głównej żeńskiej złej postaci, mamy tylko jedną wzmiankę, że miała to, czego wszyscy się domyślają, że miała, tylko w wzmożonej wersji, trochę to zbyt zdawkowe wytłumaczenie) po cały ten wypadek z przeszłości tak bardzo - no właśnie - dodany na siłę, że szok. W dodatku niespecjalnie widać, który wątek miałby być głównym, skoro, powtórzy to, kilka spraw jest tu mocno niepołączonych. I to wszystko mimo podanych zastrzeżeń jakoś tam działa, jest klimat, jest przejęcie losem postaci, jest ciekawość tycząca tego, czego się nie dowiadujemy z tekstu, jest od pewnego momentu mocny kryminał, najmniej może jest poczucie małomiasteczkowej społeczności, ale nie można mieć wszystkiego. Tylko ciągle pozostaje wrażenie braku pomysłu na to ten tekst.