Pamiętam bardzo dokładnie jak to się zaczęło… Najpierw była „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która poprowadziła mnie przez wojnę pokazując jej realia i okrucieństwo. Potem zaczytałam się w lekturze o tytule „Tylko ja sama”, a po pewnym czasie odwiedziłam „Znajomą z lustra” i poznałam losy „Kobiety w podróży”. Na tym się jednak nie skończyło. A to dlatego, że w twórczości Romy Ligockiej odnalazłam tak wiele bliskich mi emocji. Kolejne jej ksiązki smakowałam niczym dobre wino, niczym słodycz, której ciągle chce się więcej i więcej… Czasami wręcz bałam się, że jak wszystko szybko przeczytam, to nie zostanie mi już nic do zaspokojenia czytelniczego głodu. Całe szczęście moje obawy rozeszły się po kątach, gdyż pisarka, której słów tak łaknę, niezmiennie tworzy, niezmiennie pisze i obdarza tym pisarstwem innych. "Księżyc nad Taorminą" – to tytuł jej najnowszej publikacji. Publikacji, która zabiera w niezwykłą podróż – po rozmaitych zakątkach świata, ludzkich losach i marzeniach.
W książce tej Roma Ligocka po raz kolejny udowadnia, że jest nie tylko wyśmienitym obserwatorem życia, ale i doskonałym kolekcjonerem opowieści. Jej osobiste zapiski i refleksje przeplatają się więc z historiami napotkanych ludzi. Ów połączenie daje pełen autentyzmu obraz, ukazuje wielowymiarowość bytu, a co najważniejsze skłania do przemyśleń. Nim się czytelnik spostrzeże, przenika go ta niespiesznie snująca się narracja, ta zaduma nad codziennością, nad jakimś jej skrawkiem. I tak mija felieton za felietonem, zwiastując nieubłagany koniec lektury. Momentami, aż żal, że publikacja nie przypomina gabarytowo encyklopedii, tematów pewnie by nie zabrakło, ale czasami umiar jest wskazany. Pisarka doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego też dawkuje nam swoje opowieści. Z ich wielości wybiera tylko tych kilka, by przekazać to co najistotniejsze. Ja także dokonam spontanicznej selekcji i wspomnę o kilku notkach, które z całego zbioru najbardziej przypadły mi do gustu. Na pierwszym miejscu umieściłabym „Cztery białe welony”, które to pokazują jak często rozbiegają się marzenia rodziców i plany ich dzieci. Do gustu przypadła mi także: „Samotność podróżnika” traktująca o zaostrzeniu przepisów lotniskowych, ciągłych kontrolach i lęku przed nimi. Ciekawą i zapadająca w pamięć historią było także „Łóżeczko” przedstawiające sylwetkę pewnego mężczyzny, który był ojcem przez dziesięć miesięcy i cztery dni. Do tego zestawu dodałabym jeszcze „Rynek jak życie” - opowiadanie pokazujące krakowski rynek z zupełnie innej strony… Wszystkich kart niestety odkryć nie mogę, by nie odbierać innym przyjemności z czytania.
Wspomnę za to o istocie książki „Księżyc nad Taorminą”, a jest nią podróż. Ale nie tylko ta dosłowna, rozumowana jako przeniesienie się z punktu A do B, ale i podróż w znaczeniu metaforycznym. Na pewno nie można zaliczyć wspomnianej lektury do przewodnika turystycznego, wszak Roma Ligocka nie jest typowym turystą, podróżnikiem. Sama o sobie powiedziała: „Ja po prostu wciąż szukam najlepszego miejsca - nie, nie po to żeby "odnaleźć siebie", bo nigdy się nie zgubiłam - ale żeby odnaleźć takie miejsce, gdzie będę mogła ze sobą wytrzymać”. Tak więc śledzimy na kartach książki jej życiową podróż – tą w głąb siebie i tą rzeczywistą. Poznając przy tym obyczaje innych narodów, losy rozmaitych mieszkańców kuli ziemskiej, historie przypadkowo poznanych ludzi. W ten o to sposób z mozaiki przeżyć, tworzy się jeden spójny obraz pod tytułem „Podróż przez życie”.
Któż inny mógł tak zgrabnie przedstawić zawiłość ludzkich losów, jeżeli nie osoba, która sama w życiu przeszła bardzo wiele. Roma Ligocka swoim życiorysem mogłaby obdarzyć wiele istnień, charakteryzuje go bowiem niezwykła mnogość doświadczeń. Tułaczka przez wojenną zawieruchę, emigracja, liczne przeprowadzki, wyjazdy zagraniczne, obracanie się w rozmaitych kręgach – od bohemy artystycznej po elitę towarzyską, pisarstwo, malarstwo, praca w roli kostiumologa i scenografa i wiele, wiele innych. Co tu dużo mówić…, książka pisarki, której życie miało i ma wiele odcieni, nie może być nudna, może być intymna, prawdziwa i na swój sposób niezwykła. I taki właśnie jest „Księżyc nad Taorminą”.
Mnie ten tytułowy księżyc całkowicie zahipnotyzował. Obowiązki wzywały, a ja uparcie trzymałam lekturę w dłoni i powtarzałam w myślach: „jeszcze tylko jeden felieton, jeden felieton…”, a nim się spostrzegłam został mi do przeczytania już tylko jeden… Chwile spędzone z tą książką były dla mnie swoistego rodzaju wyprawą w tereny mi znane, a jednocześnie jakby poznawane na nowo. Było bowiem i o lubianym przeze mnie Krakowie, o Ameryce, o wsi, o hotelach – tych luksusowych i podrzędnych, o odprawie lotniskowej, a wszystko to po części przeżyłam w podobny sposób do autorki, a po części zupełnie inaczej. W Krakowie szłam innymi uliczkami, w hotelu inne rzeczy nie dawały mi spać, na wsi inaczej spędzałam czas, a na lotnisku czekałam na zupełnie inny samolot… Zmierzam do tego, że każdy na swój sposób odczyta treści zawarte w książce „Księżyc nad Taorminą”. Jedne będą mu bliższe, inne zupełnie odległe. Bo choć przytrafiają nam się podobne rzeczy, to tak jak napisała pani Ligocka: „każdy człowiek jest zamkniętą w sobie opowieścią”, każdy ma inną historię do opowiedzenia, co nie oznacza, że nie może się otworzyć na przeżycia innych. Zachęcam zatem do „wsłuchania” się w historie zawarte w recenzowanym przeze mnie zbiorze, wszak otwierając książkę pani Ligockiej otwiera się kufer rozmaitości, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie…