Sięgając po tę książkę wiedziałem, iż będzie to coś niezwykłego. Wiedziałem, jak jeździec spinający konia do skoku przez przeszkodę wie, iż koń ją weźmie z zapasem. Innej opcji po prostu nie było. Szkoda tylko, że odpowiedzialny za wydanie, w przeciwieństwie do autorów, nie do końca stanął na wysokości zadania. Jakkolwiek tomik wygląda bardzo estetycznie, interesująco i do szaty graficznej okładki nie można mieć uwag krytycznych, to jednak wkładki ze zdjęciami wrzucone w treść ni w pięć, ni w dziewięć, nie są najlepszym rozwiązaniem. Moim zdaniem, trzeba było albo wpleść fotogramy tam, gdzie pierwszy raz o nich mowa, albo, co łatwiejsze i mniej eleganckie, ale i tak lepsze od zastosowanego w tym wydaniu rozwiązania, zgrupować je wszystkie w jednej dużej wkładce na początku lub końcu książki. Dużo gorsze są straszliwe i dość częste błędy takiej wagi, iż nawet uniemożliwiają zrozumienie całych zdań, i gdyby nie kontekst, czytelnik nie mógłby się domyślić, co też autorzy mieli na myśli. Inne z kolei rozśmieszają swą infantylnością, jak choćby barki lecące kilkadziesiąt dni w górę rzeki. Czemu uciekło to wszystkim recenzentom, których opinie poznałem przed sięgnięciem po książkę… Na szczęście treść broni się tak świetnie, iż nawet wspomniane fuszerki, choć momentami mocno denerwujące, nie są w stanie nawet na chwilę przyćmić zalet Bractwa Bang Bang.
Lubię dobre książki. Prawda czy fikcja, ważne by dobre. Jest jednak rodzaj opowieści, który uwielbiam ponad wszystko. Subiektywny, niejednokrotnie wypaczony niczym zdjęcie zrobione pod złym kątem, ale prawdziwy ponad wszystko. Świadectwo. Słowo w znaczeniu bliskim biblijnemu, będące prawie na wymarciu, a jakże celne i zupełne. Io so*. Wiem, gdyż widziałem, przeżyłem, a teraz świadczę, iż tak właśnie było. Właśnie takim świadectwem jest niniejsza książka.
Było fotoreporterów wielu, ale tylko czterech było tych, których nazywano Bang Bang Club. Z początku luźna znajomość, przerodziła się w przyjaźń pod ogniem serii z kbk AK** i przy wtórze wrzasków mordowanych ludzi. Teoretycznie do bractwa mógł wejść każdy. Każdy, kto nie bał się podejść do śmierci na tyle blisko, by móc zobaczyć gasnące oczy ofiar w wizjerze swego aparatu, kto był gotów zawsze popędzić tam, gdzie miał nastąpić wybuch przemocy, kto znał Afrykę na tyle, by być dla pozostałych równorzędnym partnerem. Czterech muszkieterów fotografii wojennej; Greg Marinovich, João Silva, Ken Oosterbroek i Kevin Carter. Choć jeździli fotografować również inne wojny, to właśnie Afryka zmieniająca się z białej na czarną była ich konfliktem. Wojną, której się poświęcili od początku do końca jej trwania, a ona wyniosła ich od zera aż na szczyty kariery fotografa dokumentalisty. Dwóch zapłaciło za to życiem, dwóch pozostałych: Greg i João: choć poranieni psychicznie i fizycznie, postanowili napisać o tym, jak było, gdyż to nieprawda, iż obraz jest wart tysiąca słów. To nie obraz, a słowo stało się ciałem i oni też postanowili nadać ciało swym wspomnieniom i swym zdjęciom. Zastosowali ciekawe rozwiązanie – jedynym narratorem jest Greg, choć jest to świadectwo ich obu wzbogacone tym, czego dowiedzieli się również z relacji innych osób. Zawsze jednak podkreślone jest co widzieli sami, a czego dowiedzieli się pośrednio i w jaki konkretnie sposób.
Wbrew tytułowi nie jest to tylko opowieść o przemocy, cierpieniu i śmierci, o uwiecznianiu tego wszystkiego na zdjęciach. To również przejmująca relacja z najgorszej z możliwych wojen; z wojny domowej. Zauważamy, iż ci goniący za drastycznymi ujęciami faceci, posądzani o stworzenie snobistycznego bractwa, są w rzeczywistości wrażliwymi, otwartymi ludźmi i bystrymi obserwatorami. A wnioski z ich obserwacji nie są wesołe.
Widzimy jak Biali, którzy najpierw przenieśli Czarnych do miast, potem ich z nich wygnali i zamknęli w wiejskich gettach pozostawiając w miejskich dzielnicach biedoty tylko niewielu, których potrzebowali jako niewolniczej siły roboczej dla swego rasistowskiego raju. Gdy okazało się, iż nie da się drogą masowych represji ani zakulisowych machinacji powstrzymać wyborów, które Czarni musieli wygrać, napuścili jednych Czarnych na drugich i na nich zwalili całą winę za rozlew krwi, choć byli nie tylko animatorami, ale i czynnymi, choć tajnymi, uczestnikami niezliczonych morderstw. Widzimy, jak w każdej innej wojnie, że i ta wzięła się z pożądania władzy i pieniędzy. I jak w każdej wojnie; bogaci i ustosunkowani nie ponieśli żadnej odpowiedzialności, a szarzy, zwykli ludzie cierpieli i nawet po wygranej cierpią nadal.
Niektóre spostrzeżenia są wręcz szokujące, jak na przykład to, iż techniczne aspekty apartheidu, czyli przemoc prawna i administracyjna, mogą być bardziej okrutne i zniewalające niż przemoc fizyczna.
Dla wielu z nas, Polaków, którzy już jakby zapominamy o wartości, jaką jest wolność sama w sobie, jest ta opowieść przypomnieniem, iż wciąż wielu ludzi każdego dnia oddaje życie za to, czego my nie doceniamy, choć to mamy; za możliwość wrzucenia do urny kartki z naszym głosem. To przypomnienie, jak wielką wartością samą w sobie są wolne wybory, nawet jeśli nie załatwią one wszystkich problemów, jest jednym z wielu przesłań Bractwa.
Afryka i czarnuchy to ciemnota, brud i bieda. Nie ma się co oszukiwać – taki właśnie jest pokutujący i wciąż powszechny u nas stereotyp. A jednak czytając opowieść Marinovicha nie mogłem się powstrzymać od smutnej refleksji. W RPA, po pierwszych wolnych i powszechnych wyborach, powołano Komisję Prawdy i Pojednania, której jedynym celem było ustalenie wszystkich mechanizmów, które doprowadziły do niezliczonych zbrodni schyłku apartheidu, nawet za cenę bezkarności ich sprawców. Najważniejsze było wyjaśnić; by wiedzieć, by poznać prawdę. Ogłoszono amnestię i wielu się zgłosiło, by opowiedzieć o najciemniejszych stronach historii własnego kraju i własnej rasy. Obu ras. Wielu się nie zgłosiło, ale cel został w zasadzie osiągnięty, a wyniki działalności Komisji były porażające i przerażające. Jak się to ma do naszego IPN, którego celem, w odczuciu zbyt wielu, jest zemsta, a nie prawda? Sprzedaliśmy prawo do Prawdy, za prawo do Zemsty, z której i tak nic nie wyszło. Ciągle odżywają u nas nowe fale lustracji, dekomunizacji oraz weryfikacji i nikt nie jest niczego pewien. I kto tu jest prawdziwym czarnuchem? My, czy oni?
Tematyka historii RPA i tragedie, które ją ilustrują poprzez zdjęcia wykonywane aparatami Bractwa Bang Bang, nierozerwalnie przeplatają się z osobistymi historiami i dramatami głównych bohaterów. Postępująca degradacja ich psychiki pod wpływem stresu bojowego z jednej strony oraz wciąż obecne pytania o granice odpowiedzialności reportera i fotografa nie dawały im chwili odpoczynku. Czy ratować, czy fotografować? Nawet wtedy, gdy pomóc nie można, dylematy moralne atakują bezustannie i nie dają chwili wytchnienia. Osobiście mam wrażenie, i to potwierdza niniejsza lektura, iż idealnym fotoreporterem, podobnie jak żołnierzem, wbrew modnym tezom dzisiejszych psychologów, byłby człowiek z pewną dozą psychopatii pozwalającą na chłodną ocenę uczuć i zbagatelizowane problemów moralnych w sytuacjach, w których i tak nie ma się wyboru. A zwłaszcza wtedy, gdy nikt nie ma żadnego wyboru, gdy nikt nie może pomóc.
O szczerości opowieści świadczy wiele drobiazgów, jak choćby scena, gdy jeden z przyjaciół ma szansę przyblokować emisję zdjęcia drugiego, o którym wie, iż sięgnie ono po najwyższe trofea w branży. Myśl taka przelatuje mu przez głowę, a jednak ręka mu nie drży, gdy wybitne zdjęcie idzie w świat. Ręka nie drgnęła, ale myśl się pojawiła, i to go dręczy. Szkoda, że takie postawy są u nas tak rzadkie.
Wbrew temu, co może się wydawać, lektura nie jest dołująca. Nierówne, choć wartkie tempo, zmiany nastroju i napięcia, tematu i osób stojących na pierwszym planie, wszystko to sprawia, iż rzecz czyta się szybko i świetnie, z pewną specyficzną przyjemnością, jaką daje obcowanie z wybitnymi osobowościami, którym woda sodowa nie uderzyła do głowy. Wśród tych wszystkich okropności, które sprawiają, iż powinna być to lektura od lat osiemnastu, zdarzają się nawet perełki humoru, głównie czarnego, a scena, gdy João zostaje wysłany z zadaniem zrobienia fotoreportażu o miejskim stawie i wraca z cyklem zdjęć o kaczce to po prostu mistrzostwo świata. Na czym polega nie zdradzę – przeczytajcie sami.
I to ostanie zdanie niech będzie oceną końcową książki. Każdy musi tą opowieść przeczytać sam i sam po swojemu przeżyć. Dla mnie bomba
Wasz Andrew
* wł. Ja wiem.
** AK (ros. Автомат Калашникова – Automat Kałasznikowa) system broni strzeleckiej konstrukcji ZSRR obejmujący modele różnych kalibrów i rodzajów, od pistoletów maszynowych, przez karabinki po karabiny, produkowana w niezliczonej ilości wersji, kopii i odmian narodowych; prawdopodobnie najpowszechniej używana broń palna na świecie.