Na powieści Elizy Veinard pewnie nigdy bym nie wpadła, gdyby autorka nie wysłała do mnie alarmującego maila. Jej książki umierają śmiercią naturalną, więc wszystko będzie lepsze, niż martwa cisza. Nawet miażdżąca recenzja takiego nieustraszonego pogromcy autorów, jak ja.
Jeżeli uda mi się was przekonać do zapoznania się z twórczością Elizy Veinard, to radzę zacząć od tej książki, a debiut sobie darować. Wcale nie z powodu, że ta jest o wiele lepsza, ale dlatego, że jest… taka sama. Ma intrygę skonstruowaną identycznie, jak „Świąteczne porządki Geneviève Hibou”: najpierw długo nic się nie dzieje, ale mamy dobrze zarysowane tło obyczajowe, potem detektyw… Stop! Nie zaglądajcie tylko teraz do poprzedniej recenzji, no chyba, że lubicie spoilery. Do tego jeszcze morderca zabija w ten sam sposób (naprawdę, nie można było wymyślić innego sposobu uśmiercania?), a w życiu prywatnym naszej pary detektywów, które stanowi całkiem istotny element powieści, kompletnie nic się nie zmienia.
Ta książka ma również zalety, te same, co debiut: dobry styl, świetnie oddany klimat małego, francuskiego miasteczka i dobrze zarysowane postaci. Jako obyczajówka sprawdziłaby się o niebo lepiej, można by było przymknąć oko na wątły wątek kryminalny. Jednak przecież takie „lżejsze” kryminały, z nieskomplikowaną intrygą, o pięć poziomów gorzej napisane niż „Trzy razy dziennie przed jedzeniem”, też mają swoich wielbicieli, dlaczego więc książki Elizy Veinard umierają?
Oczywiście, można by to tłumaczyć ogromną konkurencją i tym, że nieistotna jest jakość, tylko to, w jaki sposób autor jest promowany (albo sam się promuje, robiąc z siebie demona literatury na Instagramie). Wydaje mi się jednak, że w przypadku Elizy Veinard chodzi o coś innego. Eliza jest po prostu… niedzisiejsza. Opisuje świat współczesny, ale w taki sposób, jakby wszystko działo się kilkadziesiąt lat temu. Ja to akurat bardzo lubię, namiętnie czytuję Christie, Simenona, Chandlera, czy nawet Camilleriego, który opisując współczesność był podobnie niedzisiejszy, ale to są klimaty dla bardzo niszowego czytelnika.
Co można by zmienić, aby nie zgubić najcenniejszej zalety książek Veinard, czyli właśnie klimatu, i uczynić serię atrakcyjniejszą dla szerszego grona odbiorców? Pomysłów mam kilka. Jedne trudniejsze, inne całkiem proste do zastosowania.
A może tak popracować nad trochę bardziej skomplikowaną fabułą? To akurat trudne zadanie, biorąc pod uwagę, że najmocniejszą stroną autorki jest styl i tło obyczajowe. Ale jednak, ujawnianie już na wstępnym etapie, kto może być mordercą i trzymanie się tego aż do końca, raczej nie zachęci miłośników kryminałów do dalszej lektury. Zdecydowanie, takich zabiegów należy się wystrzegać. Od czego są mylne tropy i zwroty akcji? Nie mogłoby być chociaż ze trzech podejrzanych? Czytelnik uwielbia być zaskakiwany i sam, razem z detektywem rozwikływać zagadkę. Kiedy rozwiązanie zostanie mu podane na tacy – cała przyjemność z czytania kryminału zostanie odebrana.
A co, kiedy wymyślenie bardziej zagmatwanej intrygi przerośnie autora? Wtedy trzeba skupić się na swoich mocnych stronach i wykorzystać największe atuty. Mamy dwójkę sympatycznych bohaterów – Serge’a i Ewę, którzy, niestety, różną się tylko wiekiem i płcią, a poza tym – są zupełnie tacy sami. Oboje biedni, jak myszy kościelne, wyznający podobne wartości, pozytywni aż do bólu. Oboje mają dorosłe dzieci, które niespecjalnie interesują się rodzicami, a ich codzienne życie na zapyziałej prowincji, pomijając wątłe zagadki, które rozwiązują, jest tak nijakie i nudne, że aż się prosi o jakąś zmianę. Dobrze, niech sobie będą takimi pozytywnymi nudziarzami (chociaż jakaś przywara sprawiłaby, że byliby bardziej ludzcy), ale niech życie zmusi ich do działania. Niech w tym ich marnym życiu coś wreszcie zacznie się dziać!
Kolejne opisy, jak to oboje ledwo wiążą koniec z końcem, owszem, wzbudzają współczucie, ale czytelnik, który również często bywa w podobnej sytuacji – ma już tego dość. No ile razy można? Czytelnik wolałby poczytać o tym, że wreszcie coś im w życiu wyszło. Na przykład, że Serge’owi udało się spłacić kredyt, a Ewa dostała dobrze płatną pracę. A jakie wtedy pojawia się pole do popisu w rozwoju fabuły! Już widzę, jak u komisarza zjawia się, powiedzmy, właściciel pobliskiego zamku i oferuje fortunę w zamian za… i tu autorka musi już sama popuścić wodze wyobraźni.
Nasi bohaterowie – to osoby samotne. I znów – o ile by było ciekawiej, gdyby w ich życiu pojawili się jacyś nowi, potencjalni partnerzy? A co by szkodziło, żeby potem ich zamordować? Milion rzeczy może im się przydarzyć, tylko, niech oni już wreszcie nie będą tacy smętni i bezradni.
Autorko – do dzieła! Kombinuj! Potencjał jest duży – od Ciebie tylko zależy, czy będziesz potrafiła go wykorzystać.
Ocenę dobrą wystawiam na wyrost, pod warunkiem, że w następnej książce (a odgrażam się, że ją przeczytam), Elizie Veinard w końcu uda się mnie zaskoczyć.