Stephen King powszechnie kojarzony jest z opasłymi powieściami, wielowątkową fabułą i wyrazistym tłem obyczajowym. Tymczasem, ten amerykański pisarz udowodnił, że krótka forma również nie jest mu obca. W zbiorku „Po zachodzie słońca” robi to po raz kolejny i to w najlepszym wydaniu od czasu „Nocnej zmiany”!
W swoim najnowszym zbiorze opowiadań „król horroru” serwuje nam trzynaście tekstów, w większości zupełnie świeżych i dotąd niepublikowanych. Jak przyznaje sam King, „Po zachodzie słońca” jest taką książką na przełamanie, żeby móc ponownie poczuć magię krótkiej formy. Tematyka zbiorku jest bardzo różnorodna, począwszy od tradycyjnego ghost story, poprzez dryfowanie w stronę opowieści niesamowitych, a uzupełniwszy to wszystko galerią szaleńców, do której tak bardzo nas przyzwyczaił naczelny boogeyman Ameryki.
Tym, co od razu rzuca się w oczy podczas lektury „Po zachodzie słońca” jest bardzo wyrównany poziom opowiadań. W zasadzie nie ma tu utworów, które w jakiś szczególny sposób odstawałyby od tego, co prezentuje cały zbiorek. Autor szczególnie upodobał sobie motyw „tamtej strony”, który powraca na kartach książki niczym bumerang („N.”, „New York Times w cenie promocyjnej”, „Willa”). Nie brakuje tu również historii, które wtłaczają fantastykę do przedmiotów codziennego użytku, napawając naprzemienne czytelnika zdziwieniem i przerażeniem („Rower stacjonarny”, „Bardzo trudne położenie” oraz „Rzeczy, które po sobie zostawili”).
Sam King bierze na celownik współczesne strachy Ameryki, jak chociażby wydarzenia 11 września, problem otyłości, czy widmo choroby umysłowej, wyolbrzymiając je i przepuszczając przez filtr koszmarów własnego umysłu. Król stara się wbić szpilę jak najbardziej boleśnie, przerażając tym, co w większym lub mniejszym stopniu jest każdemu z nas znane. Nie waha się przy tym sięgać po cały arsenał obrzydliwości (kot rozdzierający męskie jądra i nurzanie w odchodach, oblepiających ciało to chyba tego kwintesencja). Czuć w tym wszystkim fascynację grozą oraz upodobanie do historyjek w rodzaju „Creepshow”. Widać to szczególnie na przykładzie „Niemowy”, który mógłby posłużyć za gotowy scenariusz dla jednego z odcinków „Opowieści z krypty”. Kto ceni Stephena Kinga za tak drastyczne zniekształcanie ludzkiej psychiki i straszenie nas drugim człowiekiem, temu bez wątpienia przypadnie do gustu „Piernikowa dziewczyna”, która porusza się właśnie po tego rodzaju orbicie. Szaleniec kontra kobieta, przygnieciona bagażem doświadczeń wprawdzie nie jest żadnym nowatorskim motywem, ale napisane jest to bardzo zgrabnie i z wyczuciem, że aż miło jest zanurzyć się w tym jeziorze obłędu.
Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się aż tak dobrego zbioru opowiadań spod ręki „króla horroru”. Co prawda należę do grupy osób, która nigdy nie zwątpiła w warsztat Amerykanina, a plotki o jego rzekomym kryzysie twórczym zwyczajnie nie przyjąłem do wiadomości, ale patrząc przez pryzmat jego wcześniejszych zbiorów opowiadań, miałem niewielkie obawy. Tymczasem okazały się one zupełnie zbędne, bo King daje nam historie tak dobre, że przywodzą na myśl świetną „Nocną zmianę”. Tryskają one wręcz zaskakującą świeżością, sporo w nich szaleństwa, humoru i pisarskiej lekkości. Słowem, jest tu wszystko to, za co miliony osób na całym świecie kochają Stephena Kinga.
W „Szkieletowej załodze” autor przyrównał lekturę opowiadania do ukradkowego pocałunku z nieznajomym/nieznajomą w ciemności. Gdyby wziąć sobie to porównanie do serca, to można by napisać, że podczas obcowania z tekstami zawartymi w „Po zachodzie słońca” zostajemy obsypywani gradem namiętnych i pełnych uczucia pocałunków... i to z języczkiem!