Na Wyspie Burrowsa mieszkają rodzice Larrego Hardmana. Niemal wyludnione i odcięte od cywilizacji miejsce nie jest dobre dla starszych osób. Larry wraz z rodziną jedzie na ferie zimowe do rodzinnego miasteczka, by znowu przekonać rodziców do przeprowadzki. Na miejscu natykają się na sforę dzikich psów, w których pewne wydarzenie budzi mordercze instynkty. Teraz cała rodzina musi przetrwać atak czworonożnych morderców w miejscu, do którego nie może dotrzeć żadna pomoc.
Animal horror, to gatunek, w którym już sama nazwa jasno mówi, czego możemy się spodziewać i kto będzie odpowiedzialny za główne zagrożenie. Choć często konfrontacja ze zwierzętami spowodowana jest działaniem jakiegoś czynnika (mutacja, wirus itd.), to nie zawsze ma on miejsce. W przypadku powieści Sfora od Davida Fishera, mamy styczność z psami, u których zadziałał instynkt samozachowawczy. To właśnie on pcha je do krwawych rozwiązań względem ludzi.
W tym gatunku często natykałem się na absurd, do którego przyzwyczaił mnie Tomasz Siwiec. Trochę tego oczekiwałem, lecz tym razem nie miało to miejsca. Sfora to rasowy horror, w którym drapieżnik czyha na ofiarę, a ta robi wszystko, by przetrwać. Tak w skrócie można opisać fabułę, jednak sporo w niej elementów pobocznych, które śledzi się równie ciekawie, co sam wątek główny.
W treści można wyłapać kilka realnych problemów, które autor zgrabnie przemycił. Przede wszystkim konfrontacja człowieka z prowincji i tzw. mieszczucha. Widoczna jest także reakcja naturalnych instynktów i konsekwencja źle podjętych decyzji. Czuć również problemy, związane z turystyką i aspektem ekonomicznym czasów, w których powstała powieść. Ogólnie sporo małych elementów, które tworzą zgrabną całość.
Sam wątek psów jest ciekawy i budzący lęk. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że czytelnik nie do końca jest po stronie człowieka. Podczas lektury sam kilka razy przyłapałem się na kibicowaniu psom. Dlaczego? Tego nie chcę zdradzić. Na pewno warto sięgnąć po książkę i samemu się przekonać.