Od kilku tygodni w książkowej blogosferze zapanowało swoiste szaleństwo na punkcie powieści „Skrzydła nad Delft” autorstwa irlandzkiego pisarza Aubreya Flegga. Zwykle podchodzę do tak wychwalanych pod niebiosa książek ze sporą dawką sceptycyzmu, tym razem jednak dałam się skusić pochlebnym opiniom i okładce, która urzekła mnie od pierwszej chwili.
„Skrzydła nad Delft” to pierwszy tom trylogii zatytułowanej „Louise”, która przenosi nas do XVII-wiecznej Holandii. To wiek rozumu, Oświecenia, „szkiełka i oka”, co wyraźnie zostało zobrazowane na kartach powieści. Przede wszystkim jest to jednak okres rozkwitu malarstwa i rzemiosła, czas Rembrandta i Vermeera, którego obrazy, Dziewczyna z perłą oraz Widok Delft zainspirował Flegga do napisania tej książki.
Główną bohaterką książki jest szesnastoletnia Louise Eeden, jedyna córka i oczko w głowie słynnego projektanta porcelany. By spełnić oczekiwania rodziny ta nieco zakompleksiona i niezbyt pewna siebie dziewczyna postanawia przyjąć oświadczyny przystojnego Reyniera DeVriesa. Młodzieniec jest synem największego w mieście producenta ceramiki, więc taki mariaż wpłynąłby niezwykle korzystnie na interesy ojca Louise. Choć dziewczyna nie kocha swojego przyszłego narzeczonego postanawia poświęcić się i wypełnić rolę posłusznej córki. Wszystko zmienia jednak wizyta u Mistrza Haitanka, któremu ojciec Louise zlecił namalowanie portretu córki. W pracowni malarza dziewczyna odkrywa nieznany jej dotąd świat sztuki, a w pomocniku Mistrza Pieterze odkrywa prawdziwą bratnią duszę. Z coraz większą niechęcią myśli o Reynierze, czy jednak starczy jej siły i odwagi, by przeciwstawić się presji otoczenia?
Wbrew pozorom „Skrzydła nad Delft” nie są zwykłym romansem historycznym, co mógłby sugerować streszczony pokrótce opis książki. Wprawdzie wątek miłosny stanowi bardzo ważny element fabuły, lecz to nie na nim czytelnik skupia uwagę podczas lektury. Równie istotna, o ile nawet nie ważniejsza, jest niezwykła atmosfera tej powieści. Autor w urzekający sposób opowiedział nam piękną historię toczącą się w niezwykle malowniczej scenerii. Nie ma tu porywającej akcji, nagłych zwrotów i wydarzeń lawinowo przebiegających nam przed nosem. Wręcz przeciwnie, czas płynie wolno, a akcja koncentruje się wokół pracowni Haitanka, malującego portret głównej bohaterki. Właśnie ta pracownia to miejsce magiczne, pełne barw i niezwykłych przedmiotów, wprost chciałoby się zajrzeć do środka, by podejrzeć Mistrza przy pracy.
Interesującym elementem książki jest także świetnie nakreślone tło historyczne – poczynając od realiów codziennego życia, na krótkim zilustrowaniu ówczesnych problemów społecznych kończąc. W XVII wieku Holandia była protestanckim, choć dosyć liberalnych i tolerancyjnym krajem, który zapewniał swobodę wyznania pod warunkiem, że innowiercy zbytnio nie obnosili się ze swoją religią. Jednak i tutaj dotarły echa wojen religijnych, co zostało dosyć wyraźnie zaznaczone w powieści.
Dużym zaskoczeniem okazały się ostatnie rozdziały książki. Najpierw autor rozczarował mnie kilkoma scenami niemal żywcem wyciągniętymi ze scenariusza hollywoodzkiego filmu. Kiedy jednak byłam już gotowa na kolejne sztampowe zakończenie powieści, autor nagle wyrwał się utartym schematom i zaproponował coś zupełnie innego.
Jak już wspomniałam, jestem absolutnie zauroczona okładką książki i to ona częściowo skłoniła mnie do sięgnięcia po nią. Ponadto na początku niektórych rozdziałów znajdują się ilustracje stylizowane na XVII-wieczne malowidła, przedstawiające prawdopodobnie bohaterów powieści oraz widok miasta. Szkoda jedynie, że są one utrzymane w skali szarości i kilka razy się powtarzają.
Podsumowując, „Skrzydła nad Delft” to wciągająca lektura, idealna na trwające właśnie gorące lato. To opowieść o miłości, przyjaźni i pasji, która nadaje życiu sens. Pozwólcie oczarować się jej urokowi i odważcie się spojrzeć na świat tak, jak robili to holenderscy artyści ponad trzysta lat temu.
Moja ocena: 5/6