Kiedy wydawnictwo Muza zaproponowało mi opartą na faktach książkę Julie Yip-Williams „Do ostatnich dni” chętnie się zgodziłam i jak zawsze obiecałam podzielić się swoimi wrażeniami na temat przeczytanej historii. Oczywiście sięgając po tę opowieść zapoznałam się z zapowiedziami wystawcy i wiedziałam czego się spodziewać. Jednakże jak przyszło do lektury to przyznam szczerze, że miałam pewne obawy, czy historia życia i umierania niespełna czterdziestoletniej Julie nie okaże się dla mnie zbyt trudna do udźwignięcia.
Już teraz chcę Was uspokoić, że relację z ostatnich niespełna pięciu lat życia autorki czyta się z niezwykłym spokojem, ogromnym podziwem i niesłabnącym zainteresowaniem. To prawdziwe świadectwo ostatnich lat, miesięcy, tygodni i dni, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi „Do ostatnich dni” to bardzo mądra i niezwykle pogodna opowieść o walce z chorobą i umieraniu, które wyznacza kres i jednocześnie staje się początkiem czegoś nowego…
Julie była niesamowitą kobietą, po którą śmierć upomniała się aż dwa razy. Urodziła się w chińsko – wietnamskiej rodzinie podczas zimnej wojny w Wietnamie. Przyszła na świat z zaćmą wrodzoną i dopiero w wieku czterech lat dzięki operacji częściowo odzyskała wzrok po tym jak jej rodzina wyemigrowała i osiedliła się na stałe w Stanach Zjednoczonych. Pomimo stałego niedowidzenia ukończyła studia prawnicze na Harvardzie, robiła karierę w jednej ze znaczących kancelarii, wiele podróżowała po świecie i w wieku niespełna 30 lat odwiedziła już wszystkie siedem kontynentów. Potem poznała Josha, z którym stworzyła szczęśliwą rodzinę i doczekała się dwóch uroczych córeczek Mini i Isabelle. Na początku lipca 2013 roku Julie otrzymała bolesny cios od losu, który na zawsze odmienił życie jej i jej rodziny. Nowotwór jelita grubego w czwartym stadium rozwoju to był wyrok. Mimo ciągłego rozwoju medycyny, postępu w badaniach, poszerzaniu wiedzy i coraz skuteczniejszemu leczeniu ta podstępna i nieobliczalna choroba nadal pozostaje w gronie skutecznych zabójców milionów ludzi na całym świecie.
Pomimo kiepskich rokowań Julie nie skapitulowała cierpliwie poddając się kolejnym operacjom, zabiegom, chemioterapii. Konsultacje z najlepszymi lekarzami, korzystanie z nowoczesnego sprzętu, wiara, nadzieja i motywacja pozwoliły jej dzielnie znosić ból i cierpienie, aż do ostatnich dni.
Pięć lat życia z nowotworem, który milimetr po milimetrze opanowuje stopniowo całe ludzkie ciało niszcząc wszystkie bariery immunologiczne i nie pozwalając się bronić to horror, którego doświadczyła autorka i przez który przechodzą wszystkie osoby chore na raka dającego przerzuty. Zadziwiające jest to z jaką mądrością, rozwagą i spokojem Julie opowiada o swojej tragedii. Nie znaczy to oczywiście, że kobieta nie jest załamana, zdruzgotana i zszokowana wyrokiem losu. Mimo to potrafi z godnością, w sposób bardzo logiczny i przemyślany przygotować siebie i swoją rodzinę na to co nieuniknione. Pisze do nich bardzo osobiste listy, próbuje tak poukładać przyszłość, aby było im jak najłatwiej przejść przez okres żałoby i rozpocząć nowe życie bez niej – ukochanej żony, matki, córki i siostry.
„Do ostatnich dni” to bardzo osobista, niemal intymna i brutalnie szczera opowieść, która ma uświadamiać, przestrzegać, uspokajać i być świadectwem dla wszystkich zdrowych i chorych. Ogromna wrażliwość, bezgraniczna miłość, determinacja i… pogodzenie się z tym co nieuniknione bije z tych osobliwych wspomnień. W relacji Julie w zasadzie nie znajdziecie bezradności, bezsilności, chaosu, bo w walce z chorobą nie można ulegać słabościom. To nie znaczy, że takie uczucia są jej obce, ale Julie to fighterka, która musi się trzymać nawet wówczas, gdy fizycznie jest coraz słabsza i coraz bardziej wyczerpana. Każdy przeżyty kolejny miesiąc, tydzień, czy dzień to małe zwycięstwo, osobisty sukces i radość z bycia z ukochaną rodziną.
Myślę sobie, że Julie miała dużo szczęścia w swoim nieszczęściu. Żyła i mieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie medycyna jest chyba na najwyższym poziomie. Miała pieniądze na dodatkowe prywatne finansowanie leczenia. Mogła podróżować pomiędzy najlepszymi klinikami onkologicznymi i poddawać się różnego rodzaju kosztownym terapiom. Obawiam się, że w Polsce leczenie na tak ogromną skalę nie byłoby możliwe. Dlatego moim zdaniem relacja autorki niestety nie przystaje do naszych realiów.
Bardzo polubiłam fragmenty dotyczące wspomnień z dzieciństwa i młodości oraz z podróży po świecie, które ubarwiają i są swego rodzaju odskocznią od smutnych traumatycznych przeżyć ostatnich dni. Myślę, że to dzięki nim możemy lepiej poznać autorkę, dostrzec w niej niezwykłą, pogodną i inteligentną osobę, która ma do przekazania całą swoją życiową mądrość.
Książka Julie Yip-Williams zaskoczyła mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wiem, czy osoba chorująca na nowotwór chciałaby ją czytać (ja chyba bym się nie zdecydowała), ale na pewno są to niezwykle wartościowe wspomnienia osoby, której nie ma już wśród nas. Warto po nie sięgnąć choćby z czystej ludzkiej ciekawości. Ta choroba może spotkać każdego z nas.