"Leśna Ostoja" jako proza głowy nie urywa i doskonale odnajduje się wśród słodkich historyjek dla różowych księżniczek.
Pięknym bohaterom sukcesy przychodzą bez większego wysiłku a życie samo ściele się im u stóp równo i gładko. Jest sielsko, jest przyjemnie, a idylliczny dworek mami familiarną atmosferą. Żeby nadać pastoralnym klimatom dodatkowej mocy -Tekieli dosztukowała do nich pęk wątków sensacyjnych.
A że całość krojona jest na miarę Drzewiec, to i mimo zbrodniczego emploi, kryminał trzyma się głównie na fastrygach. Równie finezyjnych jak świątek, wyciosany przez miejscowego artystę*.
Mimo wszystko, oczekiwałam czegoś więcej. Chociażby wyklarowania lub zamknięcia części wątków obyczajowo-uczuciowych. Jak na teraz wygląda to ni w pięć ni w dziewięć.
Bo jaki jest cel w podsuwaniu Dominikowi Renaty tudzież rozgrzebania przeszłości Igora? I też jestem zdania, że związek na weekendy i święta to nie związek i żadna deklaracja na serwetce tego nie zmieni. Jakby ślub był tylko domeną dwudziestolatków.
To rodzi całkiem poważne, choć retoryczne pytanie: Która z Was, drogie Czytelniczki, idąc na wesele, zabiera ze sobą długopis? Ile z was obok pomadki i eyelinera wrzuca do torebki flamaster?
Wypominanie wieku przez kobietę, która sama ma czterdziestkę na karku także nie jest ani miłe, ani fajne. W ogóle Justyna zachowuje się jak potłuczona i wydziwia jak fredrowski osioł. Nie bardzo widzę podstawy dlaczego i po co.
Poza tym odniosłam wrażenie, że zamiast do bajkowej wsi trafiłam na plan kampanii reklamowej połączonej z lokowaniem produktów. Co krok potykałam się o coś: Jak nie książka to piosenka, albo artysta, albo inne nazwisko - jak na mój gust było tej łaski dużo za dużo.
Przycięło to do imentu moją słabość do "Leśnej Ostoi". Uczucie przykre tym bardziej, że już w poprzednim tomie Tekieli udało się tę sympatię mocno podkopać. Niestety, żeby pognębić mnie bardziej, P.T. Autorka wespół z wydawnictwem Filia upiera się, że jelonek Bambi jest sarenką.
W owym momencie resztki ciepłych uczuć jakie żywiłam dla Leśnej Ostoi trafił przysłowiowy szlag.
Bo nic w książkach nie irytuje mnie bardziej niż ignoracja zespołu redakcyjnego.
Dlatego, mimo pierwszej ekscytacji daleko mi do entuzjazmu. "Spotkanie w pensjonacie..." mimo, że słodkie i milusie, w najlepszym razie wypada taki sobie. To gładkie ecie-pecie, gdzie rzeczy straszne spływają po czytelniku jak woda po kaczce a na bohaterów sypią się płatki róż z cukrową posypką. Można poczytać, bo czemu nie. Po raz pierwszy i ostatni, bo więcej nie trzeba.
Można również odłożyć na półkę bez czytania, bo świat przez to nic nie straci.
*) Zdaniem miejscowego lekarza: wyobrażonego podczas ataku kolki nerkowej.