„Księga bez tytułu” jest reklamowana przez wydawcę jako „pastisz powieści akcji, z drugim dnem dla wszystkich miłośników popkultury”. Sama prawda: w tekście można odnaleźć liczne nawiązania do twórczości Quentina Tarantino, ale z tym pastiszem jest już kłopot. Nomenklaturowy. Gdyż cała twórczość Tarantino, sama w sobie, jest już pastiszem, parodią, wykoślawieniem. Zatem, „Księga bez tytułu” jest pastiszem pastiszu? Czy hołdem dla twórcy, wyrazem fanowskiego uwielbienia?
Fabułę powieści stanowi wielowątkowa historia poszukiwań „Oka Księżyca” – tajemniczego klejnotu o ogromnej mocy. W poszukiwania zaangażowani są przedstawiciele półświatka, nie umiejący się odnaleźć w laickiej rzeczywistości mnisi z zakonu hubalan (co stwarza okazję do zaprezentowania humoru sytuacyjnego) oraz zupełnie przypadkowi i chwilowi posiadacze klejnotu. Oczywiście, sytuacja komplikuje się ze strony na stronę, a ponieważ poszukiwacze nie grzeszą cierpliwością i wiele problemów rozwiązują bezzwłocznie przy użyciu broni, obecność policyjnych detektywów staje się nieodzowna. Bohaterowie kierują się zupełnie różnymi motywami i nie wahają się przed prowadzeniem rozgrywki na dwa fronty – w efekcie powstała istna komedia pomyłek, w którą wciągnięty jest również czytelnik, bo żaden wszechwiedzący narrator nie kwapi się z pomocą. Niektóre powieściowe sceny kojarzą się z kadrami z filmów Quentina Tarantino, do tego stopnia, że sprawiają wrażenie scenopisu, zaś inne – przywodzą na myśl dziennik Henry’ego Jonesa Sr. Tempo akcji jest utrzymane, sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, z początku wprawdzie czytelnik może mieć kłopot z pewnym nadmiarem postaci, ale na szczęście ich szeregi dość szybko się przerzedzają i łatwiej ogarnąć całość fabularnych komplikacji. Zatem, wydaje się, że wszystko jest w porządku.
Owszem, wydaje się, bo „Księga bez tytułu” ma również wady. Przede wszystkim, nierówność stylu – niektóre rozdziały napisane są językiem pełnym charakterystycznych zwrotów, w zamierzeniu mających zapewne uatrakcyjnić narrację, sprawić wrażenie lekkości i potoczystości, natomiast inne – nie. W efekcie powstaje wrażenie, że niektóre partie tekstu uatrakcyjnione są trochę na siłę, szczególnie że zdarzają się w nich niefortunnie użyte sformułowania, jak na przykład w zdaniu opisującym nocny widok na bramę: „w rezultacie po nocy budziła postrach” (str. 275). Ponadto postaci posługują się zmiennym językiem i zmiana ta nie wynika z dostosowania do języka rozmówcy, ani z chwilowych emocji. Ostra jak żyleta Jessica, używająca (i nadużywająca) słownictwa niedrukowanego w słownikach (str. 53), ledwie sto stron dalej przemawia językiem grzecznej panienki, dla której okrzyk „O w mordę!” wyraża najbardziej ekstremalne uczucia. Dante do swoich rówieśników odnosi się z szacunkiem, a do lubianego profesora historii w muzeum zwraca się per „profesorku”; czasem mówi jak osoba wykształcona (którą nie jest), a czasem jego wypowiedzi są pełne przekleństw (co nie jest spowodowane emocjami). I mankament trzeci, równie istotny – w wielu miejscach książki czytelnik znajduje wskazówki, sugerujące dalszy rozwój wydarzeń, takie drobne zapowiedzi kierunku, w którym potoczy się akcja. Cóż z tego, skoro znakomita większość z nich nie jest wykorzystywana. Tkwią porzucone w narracji, nie pełnią żadnej funkcji fabularnej, poza jedną: dezorientują. Biorąc powyższe pod uwagę, odniosłam wrażenie, że „Księga bez tytułu” jest typowym przykładem sieciowego fanfika zbiorowego autorstwa. We wrażeniu tym dodatkowo utwierdza mnie znalezienie w tekście błędów rzeczowych, które świadczą o tym, że poszczególni twórcy niedokładnie zapoznali się z dokonaniami poprzedników. I tak: jedna z bohaterek „mieszka w przyczepie, ale nigdy nie nocuje dwa razy z rzędu w tym samym miejscu” (str. 229) – tymczasem na stronie 348 autor prowadzi czytelnika schodami do frontowych drzwi jej domu; tytułowa księga na stronie 302 wykonana jest z grubego żółtawego pergaminu, a na stronie 437 okazuje się, że głównym surowcem do jej wytworzenia było drewno z krzyża, na którym ukrzyżowano Chrystusa; z informacji znalezionych w tejże księdze wynika, że w 1537 roku poszukiwania Świętego Graala były w toku (str. 303), a na stronie 408 napisano, że w 526 roku już z niego pito (i nie został zagubiony po toaście). Irytujące.
Osobny akapit muszę poświęcić wszechobecnej w książce krwi, lejącej się hektolitrami, zastygającej w ogromnych kałużach na podłogach, bryzgającej na ściany i sufity (nawet w pomieszczeniach o piętnastometrowej wysokości!). Krwi pochodzącej z ran postrzałowych, kłutych, z odcinanych głów, wyrwanych języków i wydłubywanych oczu. Rozumiem konwencję, konieczność przerysowania, przesadę prowadzącą w zamierzeniu do absurdu, ale krwi w książce jest stanowczo za wiele. Za wiele, nie tylko ze względu na przekroczenie granicy nieprawdopodobieństwa (w końcu człowiek ma w sobie tylko sześć litrów tego płynu i doprawdy, ciśnienie wewnątrz organizmu nie jest na tyle wysokie, by krwawa fontanna trysnęła obficie na wspomnianą odległość), ale ze względu na zagrożenie wywołaniem u czytelnika obojętności – opisy kolejnych kanonad zlewają się ze sobą, zupełnie jak kałuże krwi na podłodze. W filmach Tarantino, które wszak od krwawych scen nie stronią, jakoś łatwiej to znieść, łatwiej zaakceptować konwencję – może dzięki wspaniale dobranej muzyce, może dzięki bogactwu nawiązań czy wręcz zapożyczeń z innych filmów, precyzyjnie rozpisanej choreografii walk i zmienności narzędzi do okaleczania i mordowania służących. A w książce pod tym względem nuda, panie, nuda – wszyscy tylko strzelają, bo operowanie narzędziem tnącym odbywa się w domyśle, a czytelnikowi prezentowane są jedynie zakrwawione efekty.
Nie mogę zostawić bez komentarza sugestii wydawcy, według której w „Księdze bez tytułu” można odnaleźć nawiązania do prozy Stephena Kinga. Nie mogę, bo żadnej paraleli nie dostrzegam (no, poza obecnością wampirów). W książce próżno szukać, tak charakterystycznego dla utworów Kinga, stopniowo narastającego napięcia, atmosfery zagrożenia nierzadko powodującej u czytelnika trudności z oddychaniem i ciarki na plecach. Nic z tych rzeczy. Zakończenia rozdziałów typu: „i tak wkrótce sam się o tym przekona” (str. 122) lub „będą mieli szczęście, jeśli uda im się przeżyć do końca dnia” (str. 171) nie potęgują wcale napięcia, choć mogą podsycać ciekawość. Kłopot jest także z odnalezieniem głębi psychologicznej postaci, wykorzystaniem lęków czy traumatycznych przeżyć z przeszłości. Przeciwnie – bohaterowie „Księgi bez tytułu” w porównaniu do postaci z książek Kinga, sprawiają wrażenie, jakby powołani do życia zostali jedynie kilka chwil przed rozpoczęciem akcji powieści. Owszem, w tekście można odnaleźć pewne drobne informacje na temat ich przeszłości, ale – podkreślam, w porównaniu do bohaterów najlepszych utworów Kinga – postaci te są płaskie, jednowymiarowe.
Podsumowując, w zamierzeniu zapewne miał być to utwór oddający fascynację filmami Tarantina, z pogranicza kryminału i horroru, napisany lekkim stylem, pełen szybkiej i zaskakującej czytelnika akcji, z błyskotliwymi i nasączonymi humorem dialogami. Ale niezupełnie się udało. Niezupełnie, gdyż akcja wprawdzie jest szybka, ale nie wszystkie wątki zostały w pełni wykorzystane czy wyjaśnione (jak choćby motywy postępowania bibliotekarki); rzekomo lekki styl jest uatrakcyjniany na siłę, pełen wymyślnych bon motów, które wprawdzie bawią, ale tylko raz, a ponowne napotkanie ich w tekście wywołuje grymas; z humorem jest też różnie: niektóre gagi wywołują szczery uśmiech, a inne – zapożyczone z innych utworów – już tak bardzo nie śmieszą, a na dodatek redakcja tekstu pozostawia sporo do życzenia. Zatem, jeśli to miał być hołd dla twórcy, to raczej nie najbardziej udany.
Recenzja ukazała się 2010-02-13 na portalu katedra.nast.pl