Na Krajewskiego namówili mnie znajomi. Mówili o różnych Breslauach namiętnie choć mało konkretnie i w końcu uległem. Pożyczyłem i przeczytałem „Widma w mieście Breslau”. No cóż… na szczęście nie kupiłem tej książki, bo w takim wypadku domagałbym się od znajomych zwrotu wyrzuconych pieniędzy. Znajomi podczas „rozmowy na temat” bardzo byli poruszeni moja opinią, ale natychmiast pośpieszyli zapewnić mnie, że miałem po prostu pecha i trafiłem na najgorszą jego książkę. Jak przeczytam inną, to już na pewno mi się spodoba. I tak pożyczyłem i przeczytałem „Festung Breslau”. Fakt, jest lepsza niż „Widma”. Problem jednak w tym, że lepsza nie oznacza - dobra.
Książek i filmów o dniach ostatnich dostatek jest wielki („Ostatnie dni Sodomy”, „Ostatnie dni Pompei” i wiele innych). Spróbował tego zabiegu jako tła powieści kryminalnej (czy aby na pewno jest to powieść?) Krajewski i… moim skromnym zdaniem, nie za bardzo mu się to udało.
Część Breslau zajęli już Rosjanie i z niewiadomych przyczyn chwilowo nie posuwają się dalej. Krajewski jakby od czasu do czasu przypomina sobie o realiach, które stworzył i dorzuca zdanie o jakichś dymach czy wystrzałach, bez którego czytelnik mógłby zapomnieć, że akcja dzieje się w oblężonym mieście. Pomijając ostatnie rozdziały, wojna, oblężenie, walki, są raczej mało przekonujące.
Podczas dni ostatnich powinno panować rozpasanie i w ogóle tendencja do użycia aż do przesytu, bo to przecież może być ostatnia okazja. W związku z tym Krajewski opisał orgię. Ośmioosobową, w sali gimnastycznej. Orgia jest równie nieprzekonująca jak i oblężenie. A może jeszcze mniej.
Bohaterem jest oczywiście znowu policjant Eberhard Mock – tym razem zawieszony w obowiązkach, sześćdziesięciodwuletni, co chwilę boleśnie zdający sobie sprawę z utraty sprawności (o dziwo w każdej dziedzinie poza seksualną) wynikającej z podeszłego wieku. To wszystko też sprawiało dość sztuczne wrażenie. Jakby Mock obudził się z letargu po 25 latach i jeszcze nie mógł się oswoić i przyzwyczaić, że nie ma już dawnych sił.
Mock, wraz z bratem, który zresztą szybko schodzi ze sceny, znajduje potwornie pokaleczoną, i zgwałconą dziewczynę, która wkrótce umiera. Początkowo wydaje się, że to dzieło rosyjskich żołnierzy, wreszcie jednak wychodzi na jaw, że to jednak sprawka Niemców. Obsesyjnie sprawiedliwy Mock rozpoczyna prywatne śledztwo. Staje się ono szybko ważniejsze od jego żony (o gosposi nie wspomnę), a nawet od własnego życia i bezpieczeństwa.
Połączenie brutalnego mordu z biblijnymi błogosławieństwami wydaje się równie absurdalne, jak więźniarka wydająca polecenia komendantowi obozu czy rażące przerysowania charakterologiczne.
I takim właśnie akcentem rozstaję się z „dziełami” pana Krajewskiego na zawsze.