W pierwszej chwili pomyślałam, że za taką okładkę jej projektant powinien zostać przejechany walcem. Tytuł jest tak nieczytelny, że nawet Sherlock Holmes nie dałby rady go rozszyfrować. Gdy zagłębiłam się w lekturę doszłam jednak do wniosku, że grafik ów zrobił jednak autorowi przysługę. Pod wizerunkiem Michała Rusinka znajduje się bowiem podpis „niedorajda”. Gdyby tytuł dało się przeczytać, skojarzenie, że dotyczy on bezpośrednio osoby na portrecie nasunęłoby się samo. Nasunęło się i tak, niestety – ale dopiero po lekturze.
„Niedorajda…” to kontynuacja świetnych „Pypci na języku”. Tym razem widać jednak, że autorowi kompletnie wyczerpały się pomysły i goni w piętkę. Pomysł na felieton polega na tym, że autor przytacza całą masę cytatów zaczerpniętych z różnych poradników i innych źródeł, a potem bezlitośnie je krytykuje, wytykając, dlaczego jego zdaniem są niepoprawne, idiotyczne i śmieszne. Cytaty owszem, zabawne, dobrze dobrane, ale komentarze już niekoniecznie. Rusinek wyraźnie stracił polot. Jego uwagi są tak wymęczone, tak przekombinowane, że zupełnie nieśmieszne. Kudy im do lekkości i subtelności „pypci na języku”.
Problem z „Niedorajdą…” polega na tym, że autor skierował tę książkę nie do swojego czytelnika. Czytelnik Rusinka jest względnie inteligentny (raczej). Czytelnik cytowanych poradników nie dorasta czytelnikowi Rusinka do pięt. Dlaczego czytelnik Rusinka ma brnąć przez stosy idiotyzmów, do których nigdy by nie zajrzał? Tylko dlatego, że Rusinek postanowił się nad nimi popastwić? Słabe to.
W odbiorze książki mnie przeszkadza również forma. Autor/narrator wyraża się o sobie w liczbie mnogiej. My, z Bożej łaski Rusinek uważamy… (dosłownie tak autor na szczęście nie napisał, to tylko moja złośliwość). Od tego teksty nie robią się mądrzejsze, ale wszystko zależy od poczucia humoru, może kogoś to bawi.
Wybór cytatów dokonany przez autora jest trafny i chętnie przeczytałabym je soté na jakiejś satyrycznej stronce. Po co mi jednak przefajnowane komentarze, kiedy sama widzę, że cytaty są śmieszne i dobrze wiem, dlaczego są głupie. Autor powtarza się i popada w tę samą manierę, co autorzy źródłowi. Gdybym wzięła pod lupę jego komentarze, mogłabym tak samo się wyzłośliwiać. Ale nie chce mi się, bo w przeciwieństwie do autora nie odebrałam za książkę, a wcześniej za felietony w „Gazecie” sutego honorarium.
Najbardziej przeraża mnie niefrasobliwość wydawnictwa „Agora” w traktowaniu prawa autorskiego. W książce znajdują się setki cytatów, jednak nigdzie nie podano ich autorów ani źródeł. Na miejscu autorów poradników wystosowałabym sążnisty pozew. Trochę forsy wpadnie, a jaka będzie reklama! Nieważne, co mówią, byle nie przekręcali nazwiska.
Już miałam podwyższyć ocenę za naprawdę zabawny rozdział o nagłówkach, ale w tym jedynym miejscu autor akurat podał źródło cytatów. Są to internetowe „Nagłówki nie do ogarnięcia”. Równie dobrze możecie więc zerknąć na tę stronę. Zamiast.
Przepraszam, panie Rusinku (za deklinację, oczywiście), ale tym razem pała. To jest ten motywacyjny rodzaj pały, którą stawia nauczyciel języka polskiego bardzo dobremu uczniowi widząc, że do odrobienia pracy domowej zupełnie się nie przyłożył. Stać go na dużo więcej, ale kompletnie nie chce mu się wysilać. Niechże panu się jeszcze chce! Proszę!