Znasz to jedyne w swoim rodzju uczucie, kiedy po całym dniu biegania, nerwów i stresu zasiadasz w swoim ulubionym fotelu, przykrywasz się kocem, w jedną rękę bierzesz kubek aromatycznej herbaty a w drugą ukochaną książkę i oddajesz się magicznym działaniom słów? Ten wyjątkowy czas, kiedy wszystko zależy od Ciebie i Twojej wyobraźni? Kiedy podróżójesz dookoła świata, cofasz się w przeszłość bądź pędzisz do przyszłości, poznajesz nowe obyczaje i znajdujesz przyjaciół, takich na całe życie?
Tak, ja też. I jest to dla mnie czas niezastąpiony, którego nie oddałabym za żadne skarby świata. Gdzie przeniosłam się tym razem? Dzisiaj Sir Bernard Cornwell zabrał mnie w podróż do najmroczniejszy i najgroźniejszych czasów w historii Brytanii. Do V wieku, kiedy to wyzwoleni z władań Rzymian Brytyjczycy poznają nową religię- chrześcijaństwo, walczą o władze, giną na polach walki a jednocześnie zawierzają swój los druidom i licznym bogom, odprawiając pogańskie, niezwykle ciekawe muszę przyznać, obrządki.
“Zimowy monarcha”, bo o nim mowa, jest pierwszą częścią Trylogii Arturiańskiej, która zdobyła rzeszę wiernym fanów na całym świecie a i ja zdecydowanie się do nich zapisuję. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Pana Cornwella, o wrażeniach z wcześniejszej lektury również tutaj pisałam, i muszę powiedzieć, że Jego styl niesamowicie mnie pociąga i pochłaniam w oka mgnieniu kolejne zapisane strony. Tak barwnym i żywym językiem operuje. Ciekawym zabiegiem, z którym spotkałam się również w poprzedniej lekturze, jest uczynienie narratorem osoby pozornie mało ważnej w całej historii. Autor bowiem zapoznaje nas z Derflem, który będąc już zakonnikiem w podeszłym wieku na życzenie swej królowej zapisuje swoje często zawiłe losy. Pisze o dzieciństwie na górze Tor, o ucieczce z wilczego dołu, o wychowaniu przez największego w całej Brytanii druida, o swojej miłości, braterskich obietnicach i marzeniach. I gdzie wśród tego wszystkiego miejsce dla powodu całej książki? Dla króla Artura? Otóż zabieg, który zastosował Sir Bernard jest bardzo przemyślany. Derfel jest bowiem wojownikiem a z czasem staje się bliskim przyjacielem Artura, snuje więc domysły, nie przeinacza faktów dla własnej sławy, wkrada się do głowy Artura i pisze o wątpliwościach i pragnieniach Jego jak i całego królestwa.
Nie będę rozpisywała się na temat fabuły, ponieważ jest ona tak bardzo rozbudowana, że naprawdę trudno byłoby ją skrócić. Nie ma innego wyjścia jak samemu sięgnąć po tą niezwykłą książkę i przekonać się na własnej skórze, czy historia Derfla poruszy Cię tak bardzo jak mnie.
Wspomnę za to jeszcze o poczuciu humoru Pana Bernarda. Uwielbiam to, że traktuje on swojego czytelnika nie jak półgłówka, któremu wszystko trzeba dokładnie pokazać. Często puszcza do nas oczko, zaprasza do zabawy a ja z wielką radością to zaproszenie przyjęłam. Tak na przykład niezwykle zaciekawił mnie sposób przedstawienia Lancelota, który również pojawia się na kartach powieści. Ten powszechnie uważany za wzór rycerza mężczyzna według Derfla (i jak przypuszczam Cornwella) jest zwykłym kłamcą podszytym strachem i tchórzostwem, trzymającym się maminej spódnicy, niezwykle zadufanym w sobie księciem. Bardzo ciekawy jest również sposób przedstawienia chrześcijaństwa oraz kapłanów, no ale to pozostawiam do oceny Tobie, o ile zdołam przekonać Cię do lektury.
Jest tyle rzeczy, o których chciałabym jeszcze wspomnieć i podzielić się z Tobą, Drogi Czytelniku. Trudno jednak wybrać mi najważniejsze dla mnie odczucia, bo towarzyszyło mi ich całe multum. Chciałabym wspomnieć o Nimue, Norwennie, Merlinie, Gundleusie czy Galahadzie. O magicznych, często okrutnych obrządkach. O szerzeniu się chrześcijaństwa oraz o ich przedstawicielach, tak różnorodnych. O Sansumie i Bedwinie. O wszystkich nowo poznanych mi ludziach, którzy jednak na długo pozostaną w mej głowie i sercu. Nie wiem czy zdołałam Cię przekonać, by poznać tą historię. Bardzo zachęcam Cię chociaż do spróbowania, bo przegapić taką cudowną, wpisującą się na listę moich ulubionych, książkę byłoby naprawdę szkoda.