„Miazga wydarzeń”.
Trochę dziwne określenie, prawda? I nowe, nawet dla mnie, który jestem jego autorem*. Szukałem go dość długo, by wyrazić to, co moim zdaniem jest najważniejszą cechą „Operacji MIR”. I według mnie naprawdę nieźle oddaje ono podstawowy problem z tę książką.
Tak, nie da się ukryć, tu się bardzo dużo dzieje. Wydarzenie na wydarzeniu, działanie na działaniu, problem przed którym stają bohaterowie na problemie przed którym stają bohaterowie. To wręcz charakterystyczne, popatrzcie na ten punkt bliski początkowi tekstu: narrator przez moment opisuje jak działa, już od jakiegoś czasu, centrala pewnej organizacji, zajmuje mu to dosłownie moment, nastawiamy się na to, że zobaczymy choć w jakimś tam zakresie jej codzienność, rutynę, skoro już autor zabrał nas do tej lokalizacji, ale nie, nie ma na to miejsca (mimo, że na serio bardzo mocno czułem, że byłoby to arcyciekawe doświadczenie czytelnicze, a Remigiusz Mróz przecież akurat potrafi takie rzeczy przedstawiać), bo musi się wydarzyć Bardzo Ważne Zajście, Które Zmieni Wszystko w życiu pracujących tam ludzi. I tak w całej powieści, cały ten tekst wygląda w taki właśnie sposób. Przypadków i akcji jest tu tyle, że, jeśli nie liczyć samego początku i samego końca książki, tworzą one… miazgę.
I niespecjalnie wiem, co z tym faktem zrobić. Nie do końca rozumiem, co Najpłodniejszy chciał w ten sposób osiągnąć, nie do końca nawet wiem, na ile celowo to zrobił. Wiem za to, że zapłacił za tak charakter powieści pewną nader konkretną cenę.
Po pierwsze zwroty akcji, cliffhangery, to, z czego jego pisarstwo w znacznej części słynie – tu zostały bardzo mocno ograniczone. Jak się teraz zastanawiam, to pamiętam w sumie ze… trzy. W tym m.in. ten, gdy okazuje się, że pewna postać podsłuchiwała rozmowę dwóch pozostałych, przyznacie, nie brzmi to jakoś megaatrakcyjnie. Większa część tekstu jest z tego elementu jakoś tak ogołocona i, naprawdę, mam wrażenie, że to przez ten miazgowy jego charakter. No… nie mieściły się. Mimo, powtórzmy, że naprawdę wielu czyta Mroza głównie ze względu na nie i że niewątpliwie chciał on ich obecności w tym swoim dziełku.
Dalej kwestia historiozofii. W poprzednim tomie tego cyklu mieliśmy rozważania nad naturą procesów historycznych, stopniem w jakim losy społeczeństw są z góry zdeterminowane itd. Oczywiści w bardzo uproszczonej, może i sprymitiwizowanej, wersji, w końcu to książka człowieka znanego z tego, że pisze bez skrępowania literaturę popularną, ale były tam takie elementy. Elementy, okej, użyję tego słowa, McHistoliozofii, ale czytało się to z przyjemnością, zachęcały do własnych rozważań, spełniały swoją funkcję. Interesujące, że Remek zdał sobie zapewne w pewnej chwili sprawę z tego braku, bo pod koniec „Operacji MIR” dał nam tego trochę, ale właśnie dopiero pod koniec, jakby przypominając sobie, że wcześniej totalnie to pomijał, a przecież czytelnik ma prawo tego tu oczekiwać.
Po trzecie wreszcie ginie w tym wszystkim ciekawostkowo-eurydycyjna warstwa tekstu. Pamiętacie, jak w „Projekcie Riese” np. postacie, trafiając do innych nitek czasu, widziały powieści Kinga, o których my, w naszej, wiemy tylko, że je planował i myślał nad ich napisaniem? Znowuż – było to ciekawe (tego typu wstawki zresztą przecież zazwyczaj Mrozowi świetnie wychodzą), wciągające, nieironicznie ubogacające tamtą powieść, ale było to (tego typu sprawy, z tym Kingiem to rzecz jasna tylko przykład) możliwe dlatego, że był na to czas. Że Remkowi się aż tak nie śpieszyło. Tu jest rzeczona miazga i czasu na to wszystko nie ma. Choć… Tak, dobrze się domyślacie :) Pod sam koniec Najpłodniejszy przypomniał sobie i o tym i trochę takich spraw dorzucił. I wyszło dość sztucznie, nawet jak dla mnie, mężczyzny, który regularnie myśli o Imperium Rzymskim.
Z tą końcówką powieści i jej związkami z finałem poprzedniego tomu tej serii („Projekt Riese”) to w ogóle jest ciekawa sprawa. W obu wypadkach trochę na zasadzie Deus ex Machina (ale nie odczuwamy specjalnie tej sztuczności owego zagrania) pojawia się pewna postać (tam był to wojskowy - kolega głównego bohatera, tu… nieco bardziej interesująca jednostka) i po prostu podaje rozwiązanie problemu. Na tacy, serio. W sumie pisarz mógłby nawet jakoś zagrać tą zbieżnością, ale olewa to kompletnie, być może świadomie (w końcu tak naprawdę nie ma się czym chwalić, jak się wykorzystuje takie zabiegi pisarskie), może nie, nie mam pewności.
Ciężej swoją drogą uzasadnić kilka bardziej wyraźnych błędów fabularnych w tym tomie (serio ministrem obrony w totalitarnej PRL byłby cywil, a w każdym razie ktoś chodzący w cywilnym ubraniu? a ilu cywili było nimi w naszej PRL, co z tego, co ja wiem, to ta liczba to okrągłe zero?).
Tak w ogóle - jeśli podczas lektury nie odczuliście tej miazgowatości, albo jeśli po prostu mi nie wierzycie, popatrzcie na jedną sprawę - jak bardzo sekowane są tu postacie. Ten aspekt będący zazwyczaj tak mocną stroną Remkowej twórczości. Wielką miłość Parkera i Natalii widzimy raptem kilka razy, okej, to jeszcze pół bidy. Ale Szymon - ile miejsca zajmuje on i jego geekowstwo? Tak naprawdę on tu zostaje tylko nazwany geekiem przez narratora i tyle. Pezalska - ile razy autor pozwala jej coś zrobić? Nawet Döring, ile on ma w sumie scen jako postać działająca, jedną? Dwie? Główny knuj, główny zły, napędzacz akcji, człowiek, którego przecież tyczy najważniejszy może z tych kilku zwrotów akcji w książce, mający potencjalnie jakaś tam charyzmę, tak tu jest potraktowany.
No, nie mieszczą się.
Dla jasności – to nadal jest w miarę dobry Mróz. Sprawnie napisany i wciągający, tak, jak „Projekt Riese” był jedną z najlepszych jego powieści, tak ta utrzymuje sporo z jej klimatu. W tym kontekście tym ciekawsze, że tak, jak tam naprawdę dobrze wychodziło autorowi opisywanie rozpadającego się wskutek COVIDu świata, tak tu jednymi z najlepszych partii powieści są te, w których mamy opisy sytuacji geopolitycznej i tego, co z niej wynika. Co jeszcze zwraca szczególną uwagę w kontekście rzeczonej sprawności pisarza, to łatwość z jaką na samym początku wprowadza nas on w świat przedstawiony, dość dokładnie przecież zdefiniowany w tym, wydanym już dwa lata temu i pewnie niespecjalnie dobrze pamiętanym przez lwią część czytelników poprzednim tomie cyklu. Nie wkłada sztucznie informacji z tamtej książki w dialogi postaci, są one przytaczane bezpośrednio przez narratora, ale tak, że też nijak nas to nie razi, przeciwnie, u mnie zwróciło to właśnie uwagę jako przejaw pisarskiej zręczności autora.
PS: Dlaczego Leśniewski to nie był Szczerbiński? Aż się prosiło o takie nawiązanie, puszczenie oka do czytelnika, a Mróz totalnie to olał :(
-----------------------------------------------
*Okej, prawie że autorem, widzę, że Mister Google na teraz indeksuje całe dwa użycia tego wyrażenia :)