Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz wygooglowaniu informacji o pisarzu stwierdzam, że Finowie zyskali nietuzinkowego obywatela i natychmiast na jego talencie się poznali, skoro każdą z dotychczasowych trzech powieści trzydziestoletniego autora docenili. A i na międzynarodowej arenie literackiej Pajtim Statovci znaczy już podobno całkiem sporo.
Tymczasem, co ja na to?
Jak wiecie – albo nie wiecie, ale zaraz się dowiecie – Finlandia to moja wielka, platoniczna miłość. Kilka(naście) różnej maści fińskich książek przeczytałam i mniej więcej wiem, czego się spodziewać…chyba. Nastawiona byłam na fińskość – ale zyskałam przede wszystkim uniwersalność. Być może z racji swego pochodzenia, następnie swoich losów i na pewno z racji swego talentu – autor umie przekraczać granice.
Powieść stawia pytanie (pytania?) o tożsamość, szeroko rozumianą. O potrzebę zakorzenienia - i o chęć wyrwania siebie z korzeniami. W jakiejś mierze udziela odpowiedzi, ale nie jest to odpowiedź pełna.
I dobrze, bo cóż to byłaby za literatura, jeśli dawałaby nam pewne odpowiedzi? Po co mielibyśmy czekać na kolejne książki i je czytać? Zakończenie Przejścia z jednej strony sugeruje, że jesteśmy tymi, kim żeśmy się urodzili, ale nie, nie łudźcie się. Na podwórzu przed Waszym domem czeka rumak, na grzbiecie którego możecie przemierzyć jeszcze tysiąc krain. A granice? Najlepiej, gdyby nie istniały. Można wyczytać między wierszami, że globalizacja otwiera przed nami świat, ale zarazem powoduje, że nigdzie nie jesteśmy u siebie. Bohater pomieszkuje w wielu europejskich miastach (do Helsinek dociera w ostatniej kolejności) i z każdego w końcu ucieka, by wreszcie trafić do… Zgadnijcie, dokąd.
Przy czym – powtarzam – nie chodzi tu tylko o granice miedzy państwami i o tożsamość narodową.
Książka jest nieco baśniowa, jakby chwilami nierzeczywista. Do tego bardzo sensualna, czasami do obrzydzenia, wręcz turpistyczna. I przygnębiająca. Styl niesłychanie poetycki – aż momentami męczący (mnie samą szokuje, że to piszę). Bohater ma w sobie i chęć, i bezradność (która, niestety, denerwuje) – taki trochę z niego romantyk i twórca opowieści, który pisze sobie świat. Warstwą nie do pominięcia jest oczywiście kontekst polityczno-militarno-historyczny. Poznajemy wiele ludowych podań i legend
(a w nich symboli) albańskich – dla osób zainteresowanych kulturą Albanii (z której uciekł główny bohater) to może być niezwykle ciekawe.
Na dwie sprawy chciałabym jeszcze zwrócić uwagę. Pierwsza – tytuł. Oryginalny brzmi Serce Tirany
i z pewnych powodów (które poznacie, czytając) jest nad wyraz trafny. Jednak ze względu na uniwersalny przekaz, tytuł polski – Przejście – wydaje się jeszcze trafniejszy. Gdy myślę o przeczytanych przez siebie książkach – powiedzmy, że w ciągu mijającego roku – nie przypominam sobie innego tytułu, który tak dobrze oddawałby treść. A druga sprawa to okładka polskiego wydania. Rzadko kiedy zwracam w ogóle uwagę na okładkę, a tutaj… Ona również idealnie współgra z treścią.
Szanowni, chcę Wam na koniec powiedzieć, że gorące serce bije w zimnej Finlandii – i choć Przejście
nie do końca trafiło w moje gusta, to i tak je polecam, bo to dobra, warta uwagi książka. Jestem przekonana, że o autorze jeszcze usłyszymy.
I tak, ojczyzny wcale nie trzeba kochać i szanować*. Niekiedy bowiem określa ona nas i zawłaszcza tak bardzo, że to aż boli i nas wypacza.
*Nawiązanie do piosenki T.Love pt. To wychowanie.