Jestem wierną czytelniczką prozy Gerritsen. Autorka w swoim dorobku ma zarówno lepsze powieści, jak i gorsze. Więc, gdy dwa miesiące wcześniej zobaczyłam jej nazwisko w zapowiedziach, puls mi przyśpieszył z podniecenia. Próbowałam zakryć rozczarowanie tym, że to nie kolejna część uwielbianego przeze mnie cyklu Isles/Rizzoli, pocieszałam się myślą, że to kolejna nowa książka autorki, której długo wyczekuję; więc nie było opcji, abym również i po tę nie sięgnęła.
No dobra, nazwijmy to powieścią, skoro tak wydawcy się upierają. Zatem bohaterką tejże „powieści” jest uzależniona od alkoholu samotna paranoiczka, która wydaje się przed czymś uciekać. Pijaczka, o której wspominam nosi imię Ava. Kobieta wiecznie stęka i kwęka na swój los, wspominając tajemniczego Nicka i sylwestrową noc. Przeszłość wydaje się ją przetłaczać, dlatego Ava sprowadza się do domu, który już na samym wstępie wydaje się ją przerażać. Co zabawne, a może wręcz karykaturalne autorka robi z niej jeszcze większą ofiarę losu, dzięki czemu my – czytelnicy, błagamy już na samym wstępie o litość dla nas, nie dla niej.
Wspominałam już, że Gerrtisen uraczyła nas ofiarą losu jako główne danie, kolejnymi kiepskimi „potrawkami” częstowała nas bardzo, ale to bardzo powoli. Jesteśmy zdani już na samym wstępie na idiotkę, jej humory i przepisy kulinarne; litości, gdybym chciała kupić książkę o tej tematyce, to po takową bym sięgnęła!
Jedźmy dalej. Gerritsen pokpiła sobie także ze stworzenia jakiegokolwiek zarysu psychologicznego reszty bohaterów tej maskarady. Bliżej poznajemy jedynie bohaterkę, której już na samym wstępie źle życzymy, reszta postaci została potraktowana takimi frazesami jak: była ubrana w to czy tamto, lub opisu wyglądu, zazwyczaj atrakcyjnego, nie mogło być inaczej, prawda?
Opisy erotyczne rodem z taniego erotyku, mnie jedynie ubawiły. W pewnym momencie miałam ochotę się zaśmiać na głos i zapytać: „rany, co to u licha jest?!” Musiałam się powstrzymać, bo tę szmirę czytałam w kolejce do lekarza i uwierzcie, nie skończyłabym jej, tylko już dawno grzmotnęła o ścianę, gdyby nie „super alternatywa” słuchania hipochondryków.
Więc czytam dalej, a właściwie to wkurzam się dalej. Żyłka pulsuje, ale jeszcze wciąż mam lekturę w swoich dłoniach. Nie jest spalona, nie wyrwałam z niej kartek i nie wywaliłam, więc ciągnę to dalej…
Konstrukcja historii już na samym wstępie zaczyna się walić. Pijaczka i paranoiczka sprowadza się do nawiedzonego domu, wypatruje czegoś, sama nie wie czego, węszy, wypytuje i w końcu odkrywa w sobie „mroczniejszą stronę”. Tę zabawę ciągnie do końca, nie wiedząc czego się bidulka może spodziewać.
Wątek kryminalny godny pożałowania, zaś rzekomo motyw paranormalny to jakaś parodia!
Podpisuję się pod opinią Marzeny i wielu innych, którzy tak nisko ocenili tę książkę, a właściwie to odważę się użyć określenia „szmirę w ładnym wydaniu”. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak odwlekałam czytanie jakiejś powieści, a zwłaszcza autora, który jest mi dobrze znany. I tak jak wspomniałam, już dawno bym się poznęcała nad nią, gdyby nie kolejka, (nie będę robiła scen przy ludziach).
Szkoda czasu, pieniędzy, oczu i nerwów. A już myślałam, że mojego zawodu najnowszą powieścią Lackberg nic nie przebije. Jakże się myliłam!