Zacznę od razu szczerze, bez łagodnego wstępu.
Czytanie tej książki przypomina rollercoaster, inaczej się zaczyna, inaczej się kończy, a środek to jeszcze inna bajka. Lecz niebywały początek „Ostatniego Maszynisty” sprawia, że samoczynnie poddajesz się jej, wnikasz w nią i dajesz się nieść. Jednak w pewnym momencie łapiesz się na tym, że ta wyczytana historia nijak się ma do normalnego życia i coś ci tu nie pasuje. Bo albo to obyczajówka, albo thriller. Albo dobrze napisana powieść przygodowa, albo kryminał z pościgami i kwi przelewaniem.
Ale po kolei.
Oto on, Teodor, głowa rodziny. On, ojciec i brat młodszego brata i jednocześnie walczący z brakiem pieniędzy dorosły. Rodzice wyjechali do Anglii. To miał być wyjazd czasowy, pod szyldem „zarobimy, wrócimy!”, lecz wyjechali, a wracać nie mają zamiaru. I choć któregoś pięknego dnia bez zapowiedzi zjawia się rodzicielka, odmieniona, jakaś inna, nieswoja poniekąd i chce zabrać synów do nowego kraju i nowej przyszłości, to jej namowy nic nie dają. Teodor zostaje, bo tu są znajomi, tu marna, ale zawsze praca, tu życie i w ogóle. Młodszy, rozdarty wewnętrznie, leci z matką. I chyba wtedy wszystko się zaczyna. A zaczyna od porządków i starej gazety i zdjęcia w niej. Stare wydanie gazety rzuconej na podpałkę okazuje się być zbawienne dla Teodora, o czym się przekona w nader zaskakujący sposób. Oto odważny maszynista, który w latach osiemdziesiątych dokonał niewykonalnego czynu. Wręcz cudu... A jaki jest dziś? Kim jest? I czy w ogóle żyje?
Tu przerwę opowieść o powieści. Poznaj sam, powiem, bo wiele się w niej dzieje. Bo choć to z pozoru niepozorna książka o niewyszukanej okładce, to jej treść i tempo zaskakują. I wszystko byłoby w „Ostatnim maszyniście” bezbłędne. I historia sama w sobie i styl pisania i ciekawość, która rozbudza się już po kilku pierwszych stronach. Jednak coś podszeptuje, że zbyt dużo walorów na początku nie wróży nic dobrego. I niestety, owe podszepty okazują się być prawdziwe.
Dochodzi do spotkania Teodora z maszynistą i na tym kończy się dobra część powieści. Potem jest już i szybciej i gorzej. Pomysły autora, opisy kaskaderskich wyczynów i strzelaniny każdego do każdego wymykają się racjonalności. Efektem jest zbyt duża sieczka i za wiele ofiar.
Tobie, jako czytelnikowi, wszystko się rozjeżdża, a absurd lejącej się wszędzie krwi i padających bez życia ciał mierzi. Początkowe poczucie zaczytania w powieści obyczajowej okazuje się być thrillerem oderwanym od realiów.
Zastanawia talent autora – pisze świetnie lecz odnosisz wrażenie, że jego kreatywna wyobraźnia wyskoczyła spoza obrębów normalności. Że nadmiar pomysłów na jedną powieść okazał się być zgubnym. „Ostatni maszynista” to proza obyczajowa i James Bond w jednym. To powieść o zwykłych ludziach i ich bolączkach, ale i akcja samozwańcza z mafią w tle i świstem kul.
Odnoszę wrażenie, że pomysł na książkę nieco przerósł debiutującego autora. A szkoda. Nieodparcie wiem, że autor Paweł Kozlowski to wielki talent, a ta powieść to próba siebie.
Ale, ale.
Czytasz „Ostatniego maszynistę”. Chcesz skończyć, odłożyć książkę i chwilę odpocząć, ale odsuwasz ten moment. I to jest fajne w tej lekturze, bo mimo wszystko to bardzo dobrze napisana powieść. Paweł Kozłowski ma świetne, lekkie pióro i niebywałą wyobraźnię. Podziwiam ilość pracy nad powieścią i skrupulatne przemyślenie fabuły. Doceniam pomysł i kibicuję, by następna powieść była stylistycznie taka sama, acz fabuła nieco bardziej „życiowa”.
Uczta czytelnicza dzięki sztukater.
#agakusiczyta