„Podróż na okręcie Beagle” Karola Darwina to trochę szalony wybór w mojej kolekcji czytelniczej, jednak postanowiłam się nie ograniczać dotychczasowymi zainteresowaniami i poszukać nowych, a przynajmniej sprawdzić, czy coś mnie nie zaintryguje w życiorysie najsłynniejszego przyrodnika wszechczasów, którego teoria całkowicie zmieniła sposób myślenia o istnieniu życia na Ziemi. Opasłe tomisko jego dziennika z pięcioletniej podróży dookoła świata okazało się lekturą tyle żmudną, ile fascynującą pod wieloma względami.
Zacznę od odrobiny historii tej wyprawy. Została zaplanowana na październik 1831 roku, jednak rozpoczęła się dopiero pod koniec grudnia. Była to podróż mająca na celu sporządzanie dokładnych map wybrzeży Ameryki Południowej, a Darwin popłynął w nią jako młody absolwent Uniwersytetu Cambridge, który jeszcze szukał w naukach przyrodniczych dziedziny, w której mógłby wykazać się interesującymi odkryciami. Przez cały czas jej trwania Darwin sporządzał szczegółowe notatki, które co jakiś czas wysyłał na Uniwersytet, a także do rodziny. To z nich powstała książka, która ukazała się w tym roku nakładem wydawnictwa Marginesy, a którą miałam właśnie okazję przeczytać.
Karol Darwin w swoim dzienniku notował spostrzeżenia dotyczące geologii, paleontologii, entomologii i morskich bezkręgowców. Wrażenie robi szczegółowość opisów zaobserwowanych właściwości, zwyczajów, reakcji na zagrożenie wśród różnych owadów. Z jego tekstów przebija nie tylko naukowa ciekawość, ale również zachwyt pięknem i zróżnicowaniem przyrody, które urzekały go w niemal każdym odwiedzanym zakątku świata. Odkrywał szczątki wymarłych zwierząt, przyglądał się różnorodności owadów, szukał potwierdzenia teorii Charlesa Lyella, z którego dziełem „Zasady geologii” miał okazję zapoznać się w czasie rejsu.
Darwin obserwował nie tylko przyrodę, ale również ludzi, którzy zamieszkiwali odwiedzane krainy. Będąc w Brazylii jednoznacznie i bezwarunkowo potępiał niewolnictwo, które uważał za nieludzkie i okrutne, nawet jeśli niewolnicy nie doświadczali przemocy fizycznej. Jednak mentalność zniewolonych budziła jego współczucie, a ich panów - obrzydzenie. Miał też okazję obserwować trzech Indian, którzy spędzili pewien czas w Anglii, po czym płynęli teraz na Ziemie Ognistą jako misjonarze. Zmianę, jaka zaszła w tych ludziach w porównaniu z ich krewnymi, którzy nie mieli okazji korzystać ze zdobyczy cywilizacji, autor przypisał postępowi kulturowemu a nie niższości rasowej. Sporo miejsca poświęcił również Aborygenom, których spotkał w Australii, uznając ich za przyjaznych, jednak uciemiężonych.
Najważniejszym skutkiem wyprawy było sformułowanie teorii ewolucji, która narodziła się dzięki odkrytym skamieniałościom. Okazało się, że odnajdywane kości nie należały do znanych, żyjących gatunków, z czego młody naukowiec wywnioskował, że współczesne zwierzęta maja przodków o innych cechach, które z upływem czasu zanikały lub się wykształcały.
W „Podróży na okręcie Beagle” możemy razem z autorem snuć przypuszczenia i tworzyć teorie dotyczące obserwowanych znalezisk. Jednocześnie razem z nim zachwycać się wspaniałością przyrody, jej harmonijnością, różnorodnością. Wbrew pozorom oraz obawom, które mnie naszły, kiedy dotknęłam książki i zobaczyłam jej rozmiary, czytało mi się ją łatwo, jak powieść przygodową, pełną tajemnic i opisów nieznanych krain. Darwin miał dar przedstawiania swoich obserwacji w sposób szczegółowy, ale fascynujący. Sporo też dowiemy się o życiu odwiedzanych przez niego ludów, stosunków społecznych i politycznych, jednak nie one są najważniejsze. Oglądanie tego, czego nikt nie widział wraz z towarzyszącymi temu emocjami jest tym, dla czego warto przeczytać tę książkę nawet wtedy, kiedy nie interesujemy się biologią czy nauka w ogóle. Tutaj rządzi przygoda i upojenie naturą.