Żarty się skończyły, nadchodzi apokalipsa. Lucyfer, ukrywający się na ziemi od dwóch tysiącleci, aktualnie pod postacią niezwykle przedsiębiorczego nastolatka, triumfalnie powraca do swej siedziby w piekle. Wszystko jest gotowe. Czterej zaczynają działać - Amerykę nawiedza klęska głodu, Europę wszystkie możliwe epidemie, w całej Azji wybuchają konflikty zbrojne. Świat pogrąża się w chaosie. Aniołowie szykują się do wojny, tymczasem Kłamca rusza na poszukiwania Antychrysta. Niespecjalnie przeszkadza mu, że ma zlikwidować noworodka - wręcz przeciwnie, cieszy się na łatwą robotę. Na miejscu jednak okazuje się, że w tej akurat robocie nic nie będzie łatwe...
Ok, nie spodziewałam się. Ani trochę nie spodziewałam się, że ten tom to tylko pół historii, która kończy się w tomie czwartym. Którego SQN wciąż nie wydało. Którego nie ma na Legimi. Którego nie ma w mojej bibliotece. Który mogę przeczytać tylko kupując stare wydanie, ale nie chcę, skoro resztę tomów mam w tych wspaniałych, nowych wydaniach. Więc teraz siedzę obrażona na cały świat, bo ta opowieść była świetna. A ja nie mogę jej dokończyć. Foch roku.
Mam wrażenie, że dopiero w tym tomie Pan Ćwiek pokazał pełnię swoich umiejętności. Czy jest to powód do pochwał, to kwestia dyskusyjna. Ja byłam zachwycona głębszym wejściem w opowiadaną historię, bardziej skomplikowaną fabułą, większą ilością wątków, rozmachem, jaki bije z kart tej powieści. Ale rozumiem dlaczego niektórzy uważają ten tom za najgorszy. Oni tu przyszli po klasycznego "Kłamcę" a dostali coś zupełnie nowego. Rozumiem, że mogą się czuć rozczarowani, rozumiem, że może im się ten nowy pomysł nie podobać. Ja jednak jestem na tak, tak, po trzykroć tak. "Ochłap Sztandaru" jest zwieńczeniem pracy, jaką autor włożył w rozwój swoich bohaterów i świata, w którym ich umieścił. Nie widzę już pola do dalszej ewolucji, ani w ogóle jej potrzeby. Już jest dokładnie tak, jak być powinno. Właśnie o to chodziło.
Nie będę pisać o bohaterach, warsztacie, tempie akcji - o tym wszystkim pisałam już recenzując poprzednie tomy, a ileż można w kółko czytać to samo. Jest świetnie, nie ma co się nad tym rozwodzić. Skąd więc tak niska nota, jak na te wszystkie zachwyty? Za zakończenie. Za to, że się urywa. W najciekawszym momencie. Zwykle w takich wypadkach - mimo wszystko - jeden tom tworzy jakąś całość. Jest punkt kulminacyjny, jakaś część opowieści się domyka, kończy się przynajmniej jeden wątek. Wspomnijcie chociażby "Władcę Pierścieni" - trzy tomy, jedna historia. Ale pierwszy kończy się rozpadem drużyny, a więc końcem pewnego etapu podróży. Drugi to z jednej strony bitwa o Helmowy Jar, a z drugiej przekroczenie granic Mordoru - dwa (!) punkty kulminacyjne, które domykają pewne wątki. A tutaj? Tutaj miałam wrażenie, że tuż przed rzeczonym finiszem zza rogu wyskoczył szalony samuraj i odrąbał kataną końcówkę książki, zostawiając tylko nieporęczny kikut, który nijak nie może zastąpić sensownego zakończenia. Przez 300 stron budujemy napięcie, jest coraz szybciej, coraz intensywniej, i nagle stop. Ot tak. Jakby kolejka górska zatrzymała się tuż przed szczytem najwyższego wzniesienia. Totalnie bez sensu.
To mój jedyny, ale bardzo poważny zarzut. Poza tym mamy świetną opowieść. Genialnych bohaterów, wspaniały pomysł na fabułę, duża wiedzę o religiach świata i mój ulubiony element - obszerne nawiązanie do mojej ulubionej komedii Shakespeara. To był rarytas, że place lizać. Z resztą wyjątkowo liczne w tym tomie nawiązania do popkultury również zasługują na uwagę. Wszystko super, tylko to zakończenie... Zostaje mi powiedzieć tak: gorąco Wam polecam całą serię o Kłamcy, ten tom w szczególności, ale zróbcie sobie przysługę - poczekajcie z nim do premiery kolejnego.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl