Według mnie, przepis na dobrą powieść młodzieżową jest prosty. Weź grupkę zwykłych, mających swoje wady i zalety nastolatków, wśród których każdy znajdzie kogoś, z kim będzie mógł się identyfikować, a przeciw nim postaw osoby, jakich nikt nie polubi, dosyp po garści rywalizacji, szczyptę tajemnic, wrzuć jednego bardzo-złego-gościa i porządnie wymieszaj. John Flanagan chyba zgadza się z moim zdaniem, bo właśnie tak skonstruował swą najnowszą powieść, pierwszy tom cyklu Drużyna, kryjący się pod tytułem Wyrzutki.
Podeszłam do tej powieści z pewną obawą przed wtórnością. Seria Zwiadowcy ma dziesięć tomów, a to całkiem sporo; wiadomo, do niektórych się nawet nie umywa, ale jednak lękałam się, że znajdę wyraźne podobieństwa między fabułą, bohaterami – czyli coś, czego chyba żaden czytelnik nie lubi. Nie ma co martwić się na zapas, powiedziałam sobie i, po znalezieniu w miarę wygodnej pozycji, zaczęłam czytać. Cóż, jak się okazało, pewnego rysu podobieństwa nie mogę odmówić, ale z drugiej strony nie jest ona na tyle duża, bym zwracała nań większą uwagę.
Powieść skupia się wokół szesnastoletniego chłopaka o imieniu Hal. Żyje on na surowej, zimnej północy, wśród ludzi o gwałtownych charakterach i imponujących gabarytach, którymi on pochwalić się nie może – za sprawą genów arauleńskiej matki – co oczywiście doprowadza do wyobcowania i odrzucenia przez znaczną większość Skandian. Hal specjalnie z tego powodu nie płacze, o wiele bardziej interesują go zagadnienia umysłu i nowe wynalazki, ale kiedy pojawia się szansa, by udowodnić swą wartość jako wojownika, nie waha się ani chwili. Szkopuł w tym, że drużyna, do której trafia, składa się z jemu podobnych: wyrzutków, osób niepasujących do wzorca i na ogół mało przydatnych. Teraz zaś od Hala zależy, czy Czaple zostaną zapamiętane jako banda nieudaczników, czy grupa zwycięzców.
Książkę czytało się bardzo przyjemnie. Historia nie jest szczególnie skomplikowana czy obfitująca w zwroty akcji; posiada wątek główny (zawody o miano wojowników) i poboczne, bezpośrednio zeń wychodzące (poszczególne zadania w trakcie owych zawodów). Mamy do czynienia z powieścią prostą, klarowną i zrozumiałą – być może dlatego lektura była tak przyjemna. Bardzo nie lubię braku logiki, niedociągnięć i niezgodności w fabule, jakie można wychwycić w trakcie czytania, dlatego jest to sprawa, na którą najczęściej zwracam uwagę. Wyrzutki zaś mogą śmiało pochwalić się, iż żadnych nieprawidłowości nie znalazłam. Może to i efekt owej wspomnianej prostoty, ale, jako że dawno nie czytałam równie dobrej powieści młodzieżowej, w końcowym rozrachunku nie odgrywa to znaczącej roli.
Z pewnością do zadowolenia, wynikającego z lektury, przyłożyła się także dawka humoru sytuacyjnego i przezabawne sprzeczki między postaciami; w ich obliczu nie sposób było się nie uśmiechnąć. Nie miałam wrażenia, że zostały wprowadzone na siłę, przeciwnie, wydawało się, że ich obecność w tych miejscach jest jak najbardziej naturalna. Bo kto by słyszał, że gdy jesteśmy czegoś absolutnie pewni, nic się nie popsuje? To nie zgadza się z jedną z zasad Wszechświata – jeśli coś jest zrobione perfekcyjne, możesz być pewny, że długo takie nie będzie.
Główny bohater natychmiast pozyskał moją sympatię, podobnie zresztą z jego towarzyszami. To chłopcy pełni wiary w świat, żyjący ideami i hołdujący swoim ideałom, mimo iż los i ludzie nie obeszli się z nimi nienagannie. W pocie czoła pokonują swe wady, kierowani pragnieniem pokazania, że nie są gorsi od reszty, odpowiadających wizerunkowi przeciętnego Skandianina. We mnie wzbudzali coś w rodzaju czułości – czasem taki promyk niepowstrzymanej radości życia, choćby tylko na papierze, jest potrzebny.
Szczerze polecam tę powieść wszystkim, którzy czują się przeżarci cynizmem i szukają wytchnienia.