Nie tak dawno wychwalałam pod niebiosa książkowe “Coś” (minął już miesiąc od przeczytania, a “Coś” wciąż uparcie siedzi w mojej głowie. Ścisły top roku, nie ma opcji!) i po cichu liczyłam, że przy “Obcym” zabawa się powtórzy. No, niestety - tym razem tak kolorowo już nie było! Ale spokojnie - z paździerzem nie mamy tu do czynienia! Parafrazując klasyga - wielkie niespełnione nadzieje. Bez szału, bez tragedii - przeciętniak wyszedł.
Dobra, to przechodząc do najważniejszego - co na tak, a co na nie? Uch, uch, jak ślamazarnie szedł mi sam początek - czytanie o lądowaniu, planowaniu kursu statku - za dużo było tu technicznych OBCYch dla zielonego w sajfaju czytelnika określeń. Chcecie przykład? Łapcie - “System CMG jest blokowany poprzez DAS/DCS. Wzmocnimy to przez TACS i dodamy monitoring przez interfejs komputera lądowniczego ATMDG. Zadowolony?” Niezadowolony! Ale o co tu chodzi?! Siadając do lektury “Obcego” polecam zaopatrzyć się w wujka Google gdzieś pod łapką. Na co jeszcze ponarzekam? Dla mnie za mało Ripley! Wiecie # grlpwr i te sprawy! W filmie Ellen była główną postacią (no, poza obcym, huehue), a w książce dostała tyle samo fragmentów co inni bohaterowie. Nawet były momenty, kiedy miałam wrażenie, że to powieść bardziej skupiająca się na każdym innym członku załogi “Nostromo” - a nie na Obcym i Ripley. Na pocieszenie - był kot. Sporo było kota. W trakcie czytania prawie cały czas miałam przed oczami sceny z filmu - i tu według mnie kolejny (częściowy - bo tylko dla niektórych czytelników) minus - bez znajomości filmowego pierwowzoru można się w lekturze nowelizacji Fostera pogubić i niejednokrotnie nie do końca załapać co tu się właśnie wydarzyło. I największy zarzut - nie ma tu tego niepowtarzalnego klimatu filmowego “Obcego”, za który to właśnie miljony widzów pokochały dzieło Scotta. W trakcie lektury nie odczuwa się tego niepokoju, klaustrofobii, poczucia ciągłego zagrożenia, które towarzyszyły każdemu w trakcie seansu.
Pomarudziłam sobie, to cytując kolejnego klasyga - “always look on the bright side of life” i czas przejść do plusów! Powieść Alana Dean’a Fostera to lektura obowiązkowa dla die-hard fanów Alieno-świrów! Miłośnicy przeuroczego stworka będą świetnie bawić się podczas lektury - tak jak wspominałam filmowe sceny same nasuwają się przed oczy. Dodatkowo - u Fostera jest też parę fragmentów, które nie znalazły się w ostatecznej (podstawowej) wersji filmu (ale w rozszerzonych wersjach i różnych bonusach dodatkach na defałde już je znajdziemy). Podobało mi się również, że powieść - pomimo, że jest rozszerzoną wersją scenariusza - to nie składa się wyłącznie z suchych dialogów. Autor pokusił się i o obszerniejsze opisy. I bardzo dobrze! Poza pierwszymi zbyt “technicznymi” rozdziałami - praktycznie ani chwili się nie nudziłam - no, okej w samym finale wkradło się lekkie znużenie - trochę zbyt rozciągnięte i przydługie dla mnie to było. Opis wyprawy załogi na obcy statek czytałam z wypiekami na twarzy! Ach, jaka szkoda, że nie znalazło się dużo więcej tak fascynujących i klimatycznych fragmentów - mielibyśmy drugie “Coś”. A tak - stety niestety - dostaliśmy książkę jedynie (chociaż patrząc na ostatnie bestsellerowe “wybitne” nowości wydawnicze - może i aż) poprawną.
Psychofanów filmowego “Aliena” do czytania raczej nie muszę zachęcać - my dobrze wiemy, że dla nas to lektura obowiązkowa. A reszta czytelników? Sięgnąć z ciekawości jak najbardziej można, ale tylko i wyłącznie po uprzednim zaznajomieniu się z filmowym pierwowzorem.