Pośród problemów cywilizacyjnie wszechogarniających codzienność każdego z nas w XXI wieku, zmiany klimatu wyróżnia wieloaspektowość i stopień skrajności emocjonalnych postaw. Tu mieści się świadomość egzystencjalnego zagrożenia, poziom zawierzenia nauce, solidaryzm międzygatunkowy, stopień empatii i wyobraźnia, populizm polityczny i ogromne pieniądze. Wszystkie te poziomy stanowią pola tarć państw, regionów, organizacji pozarządowych, korporacji. Konsekwencje zajętego przez jednostkę stanowiska determinują jej styl życia, budują światopoglądowe deklaracje. O tym całym kakofonicznym świecie sprzeczności, przekłamań, trudnych pojęć czy medialnych interakcji, postanowił opowiedzieć w książce Michael Shellenberger, długoletni aktywista na rzecz planetarnego zrównoważenia środowiskowego. Kiedyś zaczynał, jako radykalny przeciwnik postępu, ekologiczny bezkompromisowy działacz. Obecnie zalicza się do tzw. 'enwironmentalnych humanistów' (*). Sam tytuł pracy prezentuje kluczową tezę, którą stara się uzasadnić w tekście - "Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi". Uważam, że książkę należy czytać ostrożnie, najlepiej po wcześniejszej lekturze poważnej publikacji z naukową podbudową. (**) Z założenia nie zakładam, że autor się w czymś myli, ale w kilku miejscach się z nim poważnie nie zgadzam. W innych mam przeczucie, że pomija zasadnicze elementy układanki, w jeszcze innych jest nieprecyzyjny. Stąd trudno ocenić jednoznacznie całość.
Moja ambiwalencja wzmocniona jest stylem pisarskim Shellenbergera, nagminnym mieszaniem gatunków literackich i dość luźnym potraktowaniem dobrej praktyki, by jasno formułować główne tezy budujące pracę. Tekst jest połączeniem faktów natury społecznej, naukowej, cytatów z wypowiedzi medialnych, przemyśleń autora i reporterskiego zrelacjonowania własnych wizyt w kilku krajach. Musiałem wysupłać sporo dobrej woli, by brnąć w czasem poboczne wątki, szerokie analizy amerykańskich zmagań klimatycznych, zarówno federalnych jak i stanowych. Zbyt dużo rozpraszaczy, które w czytelniku raczej zbudują mętlik. Ostatecznie jednak warto zwrócić uwagę na tę książkę, bo z drugiej strony daje sporo przemyśleń i pomaga 'dookreślić się klimatycznie'. Choć przeskakiwanie od poziomu fizyki atmosfery i energetyki, przez rolnictwo, ekologiczne uwarunkowania, raporty IPCC, społeczne akcje propagandowe, demografię, do rządowych modeli makroekonomii i polityki ekologicznej, wzbudza mój niepokój. Czasem mówienie o wszystkim oznacza, że przekazuje się niewiele. Do liczb podawanych przez autora nabrałem pewnego dystansu, gdy ocenił, że założenie parku Yosemite w 1864 wiązało się z milionowymi przesiedleniami (str. 85). Tymczasem w całej Kalifornii mieszkało wtedy ok. 0,4 mln ludzi, i to w większości poza Górami Skalistymi. Liczb w książce pada duża, ale kilka takich 'wpadek' buduje do nich rezerwę.
Główne idee książki, to jasno wysłowione przekonanie Shellenbergera, że pewne postawy - ekoaktywistów, non-GMO aktywistów, antyatomowych enwironmentalistów, ekoekstremistów, neomaltuzjańskich katastrofistów, wegeaktywistów - są błędnymi (niepoprawnymi) przekonaniami generującymi przesadny ekstremizm czy alarmizm połączony ze zbyt daleko idącymi wizjami bliskiego globalnego końca. Budując panikę osiągają z reguły sprzeczny z zamierzonymi cel, a do tego zbyt często są manipulowani przez 'starych wyjadaczy energetycznego korporacyjnego PR-u '. Z jednej strony wypada autorowi przyznać rację, że szantażowanie 8 miliardów ludzi dosłownym końcem świata za kilka dekad z powodu zmian klimatu, to coś więcej niż przesada. Ale ostatecznie, na różne wpływowe grupy politycznie, organizacje obracające ogromnymi środkami w przemyśle, trzeba naciskać wielostronnie i jaskrawie. A poza tym, jednostki są różne - jedna nigdy w życiu już nie wyrzuci opon do lasu, jeśli tylko zobaczy sugestywny film z zanikiem lodu Arktyki, inna musi przez kilka lat być bombardowany wizjami eschatologicznymi, by zaczęła lepiej trafiać papierkami do kosza. Do swojego społecznego modelu budowania języka pro-ekologicznego, autor przekonał mnie umiarkowanie. Do obrony stawianych tez, głównie związanych z potrzebą rozwoju gospodarek świata, w szczególności z umożliwieniem zapóźnionym ekonomicznie krajom do inwestycji w rozwój źródeł energii (chociażby przejścia od spalania drewna do węgla, co jest o tyle uzasadnione, że mniej destrukcyjne dla środowiska), dochodzi poprzez kilka analiz lokalnych (Kalifornia, Kongo, prowincja Indii, Amazonka). Wspiera je potężnymi stwierdzeniami, których nie jest w stanie sensownie dowieść, bo są niejednoznaczne, czasem zmanipulowane. Podam kilka; każde rozbudowałem komentarzem:
"Również w bogatych regionach świata poziom rozwoju ekonomicznego ma większe znaczenie niż zmiany klimatu" (str. 31) - zbyt wiele zmiennych ukrytych w takiej tezie
"(...) w krajach wysokorozwiniętych emisja ditlenku węgla od ponad dekady wyraźnie spada (...)" (str. 37) - globalnie rośnie cały czas, a tylko w Europie spadło nieco w ostatnich dekadach, bo ekwiwalent przejęła Azja z przeniesioną tam produkcją
"Jeszcze w XIX wieku Amazonia była dla Europejczyków groźną i nieprzebytą dżunglą, dopiero pod koniec XX wieku stała się 'lasem deszczowym', pięknym i pełnym harmonii habitatem, który trzeba chronić za wszelka cenę." (str. 49) - autor buduje niepotrzebnie napięcie z aktywistami przypinającymi się do drzew na drodze buldożerów, a przecież zrozumienie istoty biologicznej ekosystemów, zjawisk metabolizmu, itd. to głównie poprzedni wiek. Trudno winić ludzi epoki z czasów podróży Humboldta za braki w wiedzy
"Realny i poważny problem, z jakim mamy dziś do czynienia, to nie wymieranie gatunków, ale spadek wielkości populacji w ich naturalnych środowiskach." (str.80) - tu chyba najlepiej odesłać innych czytelników do komentarza autorów książki "Nauka o klimacie" wysłowionego na ich portalu (***)
"I właśnie dlatego twierdzę, że kupowanie tanich ciuchów ma też swoją dobrą stronę. W ten sposób zwiększamy w krajach rozwijających się wydajność rolnictwa, a to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie możemy zrobić, by /im/ pomóc (...)" (str. 103) - zbyt wiele zmiennych ukrytych, autor mnie nie przekonał w pełni do modelu 'wypychania produkcji w tanie rejony'
Przyznaję, książkę czytałem w dość dużych emocjach. Czasem to była złość, czasem namysł, a czasem aprobata dla bardzo ważnych tez stawianych przez Shellebregrera. Większość pierwszego typu odczuć miałem na początku (to widać po przywołanych cytatach, które pochodzą z pierwszych rozdziałów). Im dalej, tym lepiej. Autor przechodząc w dyskusji do energetyki atomowej, do problematycznych (dalekich od optymalności) rozwiązań energetyki wiatrowej, solarnej i z biomasy, zabiera czytelnika w świat pełen paradoksów, przekłamań, manipulacji, głównie amerykańskich napięć na linii: przemysł-ekologia-władza. Stając w obronie wysoko-zmechanizowanej gospodarki, wykazuje, że globalne straty środowiska są w niej mniejsze, niż byłyby naszym udziałem w modelu zgodnym z radykalnymi ekologami ('każdy sam sobie hoduje marchewkę'). Między tą patologią a zupełną monokulturą wysokowydajną jest miejsce na mądry kompromis, którego autor jakoś szuka. Przy okazji mocno piętnuje ruch wielu producentów, których aktywność opisuje się słowem 'greenwashing' (*), czyli 'ekościema' (str. 211-213).
Bardzo jestem autorowi wdzięczny za rozdział o energetyce atomowej (str. 153-181). Jednoznacznie punktuje (trafnie analizując) błędne decyzje wielu krajów, by od niej odchodzić. Tzw. odnawialne źródła energii (wiatraki, panele, biomasa) mają zbyt małą 'gęstość energii' (ilość możliwej do wyprodukowania energii na powierzchnię potrzebnej do jej stworzenia infrastruktury), by zastąpić atom. Lepiej tego nie ujmę, więc tylko cytat (str. 160):
"(...) energetyka jądrowa jest dziś jedyną przemysłową metodą produkcji energii elektrycznej, która w pełni kontroluje własne odpady. 'Internalizuje' je, można by powiedzieć, podczas gdy wszystkie pozostałe je 'eksternalizują', bo pozbywają się ich, emitując lub wyrzucając do środowiska. W przypadku odpadów promieniotwórczych bez wątpienia znacznym ułatwieniem jest to, iż jest ich tak mało. Wszystkie pojemniki z odpadami radioaktywnymi, jakie powstały w amerykańskich elektrowniach jądrowych od początku ich istnienia, zmieściłyby się na obszarze o powierzchni boiska piłkarskiego. I całe składowisko miałoby jakieś pięć metrów wysokości."
Sporo miejsca poświęca autor na dokładne przeanalizowanie licznych nieporozumień, niepotrzebnych napięć i społecznych fobii 'antyatomowych' (upraszczając analogię: tak jak wypadki samolotowe mają się do drogowych, tak kilka awarii w elektrowniach atomowych do śmierci w kopalniach węgla). Nieco zawiodłem się na przemilczeniu fuzji termojądrowej, która wciąż czeka na przemysłowe wykorzystanie i jest w fazie eksperymentalnej. Ważną kwestią końcowych rozdziałów książki jest problematyka niezbędnego rozwoju słabych gospodarek, które nie mogą pozostać 'skansenem naturalizmu usypiającym sumienie bogatego świata'. Krótkie życie, brak czystej wody, ciągłe zmaganie się z żywiołami to coś, czego uniknięcie ma prawo być i ich udziałem. Jednak taka wygodna wizja przebiła się do globalnego głównego nurtu (str. 231):
"Pod koniec XX wieku ONZ zaczęła zatem promować ideę, że możliwy jest rozwój gospodarczy i wyjście z biedy bez zwiększania zużycia energii, czyli coś, co nie zdarzyło się w historii żadnego z najbogatszych krajów świata."
Autor pozycjonując się, jako członek ruchów ekologicznych, zbudował w sobie ciekawy, z reguły a-dogmatyczny, zespół przekonań, które lawirują między ekstremami. Ostatecznie jest zaniepokojony wzrostem temperatury, potencjalnymi migracjami milionów ludzi. Zabrakło mi wspomnienia o obiegu materii i zagrożeniach związanych z globalną sferą hydrologiczną (kwasowość oceanów, obszary z obniżonym poziomem tlenu, mikroplastik). Na szczęście, umieszczając sporo przypisów, daje odbiorcy szansę na poszerzanie wiedzy. Przy okazji uwagi do wydawcy. Czcionka książki jest bardzo mała. Ta z tekstu głównego nadaje się na przypisy, a ta z przypisów ... chyba dla czytelnika z lupą! Drugi grzech wydawnictwa CiS (fatalnie to o nim świadczy), to brak skorowidzu nazwisk i kluczowych pojęć (są w oryginale, co mi ułatwiło porównanie treści z tłumaczeniem w przyswajaniu pewnych kontrowersji). Czemu w Polsce ten proceder odbywa się tak nagminnie?!
Stopień skomplikowania relacji społeczno-przyrodniczo-gospodarczych przerasta każdego z nas. Shellenberg nie kryje, że dużo jest niewiadomych w sytuacji, gdy nie mamy luksusu czekania na rozwój wypadków. Musimy działać w oparciu o najlepszą wiedzę i szeroko rozumiany humanizm. Opisując kondycję człowieka, który z różnych stron bombardowany jest apokalipsą, popada on często w depresję, marazm, stany lękowe. To z kolei napędza społecznie skrajne postawy - od negacjonizmu przez egzystencjalną rezygnację po wojowniczy ekoterroryzm. Autor założył, że "Apokalipsy nie będzie!" postawi temu rozedrganiu tamę. Udało się połowicznie. Jestem raczej zadowolony z lektury, bo w kilku zagadnieniach dostałem nowych argumentów, w kilku zmieniłem nawet zdanie. Szkoda, że książka wymaga w równym stopniu skrytykowania, co pochwały. Ostateczna ocena jest dość bezsensowną średnią z całości.
Prawie DOBRE - 6.5/10
=======
* Postanowiłem nie ingerować w użyte w książce zwroty, które być może jeszcze nie doczekały się pełnoprawnych polskich odpowiedników.
** Z posiadanych książek po polsku, polecam: "Nauka o klimacie", M. Popkiewicz, A. Kardaś, S. Malinowski, Sonia Draga&Nieoczywiste& PostFactum 2019 (od strony fizycznej); "Zmiany klimatyczne. Przyczyny, przebieg i skutki dla człowieka" J. Cowie, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego 2009 (od strony bio-ekologicznej)