"Nareszcie nadszedł ten dzień, trzydziesty pierwszy grudnia. Zaprowadzono mnie do budynku administracji, tym razem nie do pokoju fryzjerskiego, a do jakiegoś innego. Nie pamiętam szczegółów, jedynie ostateczny wyrok: siedem lat! Było tam jeszcze sporo o jakichś utratach praw, ale mało mnie to interesowało – siedem lat! Mój Boże! Dziewczyny dostawały dożywocia, piętnaście lat, dziesięć lat! A ja siedem! Siedem to prawie nic w porównaniu z innymi. Byłam wprost uradowana, wierzyłam w jakąś amnestię, zmniejszenie wyroku! A może będę siedzieć tylko trzy lata? Wytrzymam!"[1]
Tak wspomina autorka książki 31 grudnia 1948, dzień, który zakończył jej niecierpliwe i pełne obaw oczekiwanie w więzieniu na Mokotowie na to, jak zakończy się prowadzone w jej sprawie śledztwo i jaki wyrok otrzyma w związku z oskarżeniem o współudział w szpiegostwie.
W 1948 roku Ewa Ludkiewicz miała 25 lat, studiowała w Warszawie i przygotowywała się do pierwszych egzaminów, nawet nie przypuszczając, że gdy 6 czerwca odwiedzi razem z bratem jego szkolnego kolegę, Władysława Śliwińskiego, obydwoje zostaną aresztowani i przyjdzie im długie lata spędzić za murami ubeckich więzień. A tak się niestety stało i ta książka, którą
dostałam – opatrzoną autografem autorki – od miłego bibliofila, jest niezwykłym zapisem jej wspomnień. Wspomnień, które pozwoliły mi zapoznać się z niebywale trudnymi pod każdym względem warunkami, w jakich przetrzymywano w czasach stalinowskich więźniów politycznych, i z nieludzkim traktowaniem, jakie musieli znosić. Wspomnień tak realistycznych, że mogłam zaglądnąć do każdej celi, w jakiej przebywała najpierw w areszcie śledczym na Mokotowie, a po wyroku – w Fordonie i wejść w położenie kobiet, które żyjąc latami w ciasnocie często potwornej, pozbawione elementarnych środków do godnego życia i nawet wzrokowego kontaktu ze światem zewnętrznym, starały się jak tylko potrafiły dostosowywać do egzystencji pozbawionej choćby minimum intymności i zachować ludzką godność, z której je bezwzględnie codziennie odzierano. Wspomnień, które poruszyły mnie do głębi obrazem szarej, przepełnionej nostalgią nie tylko za rodziną, ale w ogóle za wszystkim, co poza murami, wieloletniej więziennej codzienności. A także tym, jak Ewa Ludkiewicz dzięki pokładom życzliwości dla innych potrafiła się, na ile to było możliwe, zaadaptować w warunkach, w jakich przyszło jej bytować, nawiązywać przyjaźnie, i nawet tworzyć wiersze, które – z braku możliwości zapisywania ich – musiała zapamiętywać.
O tym, jaka ta książka jest i dlaczego potrafi sprawić, że czyta się ją z ogromnym zainteresowaniem od początku do końca, najlepiej mówi ten oto fragment ze wstępu, jaki napisała do niej Barbara Otwinowska:
"Wspomnienia więzienne Ewy Ludkiewicz mają szczególny walor bezpośredniości i autentyzmu. Wyobraźnia ludzi z »wolnego świata« skłonna jest widzieć życie więźniów politycznych tamtego czasu jako pasmo nie tylko udręk i szykan, ale przede wszystkim straszliwej monotonii i beznadziejności, degradującej osobowość człowieka. Trudno polemizować z taką wizją, jest w niej bowiem jakaś część prawdy. Ale drugą jej część, tę, której z zewnątrz nie można sobie dopowiedzieć, ujawniają strony tej książki. Okazuje się, że w sytuacji »człowieka myślącego«, mającego dar żywej obserwacji, wiernej pamięci a przy tym zmysłu humoru pozwalającego na dystans i wobec tamtej rzeczywistości, i wobec własnej osoby – a takim człowiekiem jest Autorka tych wspomnień – obraz siedmiu więziennych lat nie emanuje nudą, której czytelnik mógłby się spodziewać"[2].
Ewa Ludkiewicz nie epatuje czytelnika strasznymi opowieściami o przesłuchaniach, gdyż sama nie doświadczyła tortur, a o ich stosowaniu wobec innych nie rozmawiano ze względu na godność tych osób. Oczywiście opowiada o strachu, jaki przeżywała w areszcie śledczym, nie wiedząc, co ją na przesłuchaniach może czekać, ale przede wszystkim snuje wspomnienia o tym, jak ona sama i inne więźniarki organizowały sobie podczas wielu miesięcy aresztu wolny czas, by nie oszaleć od jego nadmiaru. W Fordonie już pracowała i praca, chociaż ciężka, wyniszczająca, stawała się w tych warunkach mimo wszystko jakimś błogosławieństwem, bo pozwalała wyjść z ciasnej, dusznej celi i nawiązywać kontakty poza nią. Jej tęsknota za światem zewnętrznym, za możliwością zobaczenia skrawka nieba była tak ogromna, że mogła wszystko znieść, by móc chociaż na chwilę usiąść na parapecie okna korytarza i sycić się widokiem Wisły, o której napisała piękny wiersz, tak się zaczynający:
"Wisło, poezjo moich dni
Pośród wiosennej drzew zieleni
Twa woda w słońcu blaskiem lśni
I brylantami nam się mieni"[3].
Pisząc wspomnienia, autorka sięgała do listów wysyłanych z więzienia do matki, o których mówi:
"Z ich lektury wynikać by mogło, że pobyt w Fordonie przedstawiał się jako pasmo spokojnych dni, spędzanych na przyjemnej pracy, wypoczynku, spacerach, lekturze i rozrywkach, takich jak kino czy amatorski teatr organizowany przez koleżanki. Trochę jest w nich słów o tęsknocie i o nadziei na rychłe spotkanie na wolności. Właściwie to, co pisałam, było prawdą, wszystkie te przyjemne chwile zdarzały się czasem, jednak nie pisałam o innych sprawach, o codziennym udręczeniu ciasnotą w celach, chłodem w zimie, zaduchem w lecie, o nędznym jedzeniu, o zmęczeniu ogłupiającą fizyczną pracą i o poczuciu zmarnowanych dni, miesięcy, lat. Bez nauki, bez budowania przyszłości, bez kontaktu z ludźmi, z normalnym życiem, o skrywanej głęboko tęsknocie za miłością, za założeniem własnej rodziny. A jak cierpiały te, które oderwano od dzieci, mężów, czy narzeczonych! O tym w listach nie ma śladu"[4].
Mogłabym pisać i pisać prawie bez końca o tej książce, którą Ewa Ludkiewicz poruszyła mnie do głębi, poszerzając równocześnie moją nikłą do tej pory wiedzę o losach kobiet – więźniów politycznych w czasach, gdy w naszej Ojczyźnie szalał stalinowski terror.
To znakomita i ważna pozycja wspomnieniowa, w dodatku napisana językiem, który sprawił, że czytałam ją jednym tchem, a po lekturze moje spojrzenie na wiele spraw, jakie do tej pory uważałam za istotne, zmieniło się.
Bo czyż można sobie wyobrazić wieloletnie życie pozbawione wszystkiego, gdy twoją własnością są tylko metalowe miska i łyżka oraz to, co masz na grzbiecie?
Kto sięgnie po tę książkę, z pewnością nie pożałuje wyboru.