„Gdy sprawa zdąży porosnąć trawą, to zawsze musi przyjść jakiś głupi wielbłąd i ją zeżreć”.
Tymi słowami odniósł się hamburski dziennik wobec „rozgrzebywania przeszłości”, czyli planowanego procesu zbrodniarzy SS w latach 60tych. Gdy zbierano akta i kompletowano zeznania, złota epoka trwała w najlepsze: grali Beatlesi, tańczyły dzieci - kwiaty, uprawiano wolną miłość, cieszono się pigułką antykoncepcyjną i tą lepszą stroną berlińskiego muru. Toteż proces nazistów, jako kompletnie zbyteczny, uznało w 1963 w sondażu 70% Niemców.
No bo po cóż jątrzyć? Po co rozpamiętywać ponurą przeszłość? Przecież pieniądze niemieckiego podatnika należy zainwestować rozsądniej, a tu, w zeznaniach świadków, nic nie trzymało się kupy:
po pierwsze każdy z 21 oskarżonych to szanowany obywatel. Aptekarz, salowy, lekarz, ojciec dzieciom, oddany mąż lub ukochany dziadziuś. Niejeden świadek ręczyłby za każdego.
Po drugie, każdy z 21 oskarżonych szcześliwie przeszedł procedurę denazyfikacji (cokolwiek to oznaczało).
Po trzecie cały ten wrzask o domniemane ofiary Auschwitz podsycano jedynie, aby głębiej sięgać do kieszeni już pognębionego narodu, uruchamiając lawinę odszkodowań.
Po czwarte, zakładając, że obóz (rzekomo takich rozmiarów) istniał, ostatecznie był obozem pracy. Więc czy to takie oburzające, że więźniów sprowadzano pociągami do łopaty, a nie na leżak?
Wreszcie po piąte, wszystkie pogłoski o zagazowanych ofiarach należy wsadzić między bajki. Przecież aby zagazować w tak krótkim czasie 21 tysięcy osób, trzeba byłoby cyklon B dowozić ciężarówkami. Dokładnie potrzebne byłyby ze cztery kopiaste ciężarówki dziennie. Toż to nonsens kompletny, prawda?
Tak rozumowała opinia publiczna, gazety i ulica. Świadków jednak przybywało. Zjeżdżali na ciągnący się proces z Polski, Węgier, Czech, Izraela i Kanady, a w ich zeznaniach bezlitośnie powtarzały się daty, fakty i nazwiska 21 oskarżonych i ich pomocników. Proces ów był szeroko komentowany przez prasę, a wiele niemieckich rodzin ogarnęło najpierw zdziwienie. Bo jakże to? Ich dobrotliwy dziadunio, ich wujo-żartowniś (co to muchy nie skrzywdzi), serdeczny sąsiad albo wąsaty organista, który na ślubach tak udatnie przygrywał, oni to mieliby wieszać ludzi za kolana i walić weń pałkami aż do nieprzytomności? Podawać kobietom zastrzyki z trucizną albo prowadzić doświadczenia na niemowlętach?
I to wszystko te 21 osób ze swoimi pomocnikami? Te dziesiątki tysięcy ofiar?
Toż to nonsens, prawda?
Książka Anette Hess jest ciekawą, ważną i potrzebną narracją o oświęcimskiej hekatombie, pokazując to, co zaszło z niemieckiej perspektywy. Dlatego tym bardziej dziwi, dlaczego wydawca postanowił skrzywdzić tę książkę obkładając ją w tandetną okładkę rodem z podrzędnego romansu. Grafik nie dostał briefu książki? Ta okładka jest bardzo myląca, bardzo zniechęcająca i bardzo o niczym. Fabuła sobie, a z okładki łypie słowiańska dziewoja. Po czorta? To przecież jest historia o Niemieckim Domu, napakowanym po komin demonami wojny i nieprzepracowaną traumą. Żal...
O Auschwitz często piszą Polacy, robią filmy Amerykanie, o tym chce czytać świat. Półki w Empiku zajmuje co najmniej 15 książek z Auschwitz w tytule (!) Auschwitz sprzeda każdą, nawet wyssaną z palca bajeczkę, byleby tylko toczyła się w cieniu krematoriów i dwunożnych bestii.
A wspomnień czy opowieści na ten temat naszych sąsiadów zza Odry jest niewiele. Tym bardziej tematykę tego debiutu wybrano odważnie. Pomijam walory językowe historii, bo tu zgodziłabym się z Romą Ligocką, że napisano ją „prosto i obrazowo”.
Każda z postaci kreślona przez Hess jest jak naznaczona, w coś uwikłana. W kółko się szamoce. Nawet poczciwy jamnik ma tu kłopot z psychiką. Bohaterowie wydają się bezsilni wobec samych siebie, a motywy ich postępowań nie zawsze są czytelne. Czy jest to dziełem przypadku, czy też stoi za tym jakiś symbol - niewiadomo. Niemniej Anette Hess, podobnie jak dla swoich bohaterów, jest w swojej opowieści bezlitosna. Krok po kroku obnaża optykę niemieckiego społeczeństwa. Społeczeństwa, które długo w obliczu zagłady i obozów koncentracyjnych przecierało oczy ze zdumienia i z niedowierzaniem kręciło głową. Zupełnie jakby tę wojnę w 1939 rozpętała znienacka nieznana nikomu cywilizacja „gdzieś w odległej galaktyce.”
Z czasem zaś bicie w piersi zastąpiła nowomowa, o której już nie ma w książce Hess, bo jej akcja kończy się wraz z procesem. W tym nowym dyskursie zaczęło się przebijać, że „winy nie ponosimy my. To byli przecież źli oni, Naziści”. Zupełnie jakby ci oni przylecieli wraz z Adolfem z kosmosu, po czym zamówili mundury u Hugo Bossa, zwoje drutów pod napięciem w Siemensie i zawładnęli rzędem dusz. Omamili wszystkich.
Więc dziś, kiedy budzą się ultraprawicowe demony, rośnie w siłę ksenofobia, homofobia i wszelkiej maści radykalizmy, warto przypominać pamiętne słowa kandydata do pokojowej nagrody Nobla, że „Auschwitz nie spadło z nieba”...