Bardzo często jak już wpada mi w ręce jakaś literatura podróżnicza zastanawiam się od razu w jakim celu autor zechciał w ten kierunek zabrnąć i dlaczego chciał podzielić się swoimi przeżyciami, przelewając je na papier? Spodziewam się, że wyjaśni dlaczego w podróż wyruszył? Dlaczego wybrał to, a nie inne miejsce? Co te doświadczenia mu dały? Jak zmieniło się jego życie przez tę podróż? Jak wpłynie na dalsze wojażowanie? No i przede wszystkim czy poczuję chociaż część emocji, jakie towarzyszyły temu komuś kto w tej podróży był. Tak jakbym niemal sama wirtualnie zwiedziła ten konkretny kawałek świata.
Wiecie, całkiem sporo ludzi podróżuje i zwiedza świat. Mają wiele doświadczeń i sporo do powiedzenia, ale nie każdy od razu pisze o tym książkę. Zdarza się natomiast, że ktoś wyskoczy raz w jakieś odległe miejsce i od razu postanawia ogłosić całemu światu jak wielkim jest podróżnikiem. O ile jeszcze ma jakiś warsztat pisarski i umie fajnie opisywać swoje przeżycia to jak najbardziej można to przełknąć, ale jeśli tylko jedynym celem takiego autora jest po prostu napisanie dla napisania, żeby pokazać jak to się wyszło ze swojej strefy komfortu i przeżyło zapewne przygodę życia... no to może lepiej zostawić to dla siebie? Najbliższych? Albo ewentualnie pochwalić się na fejsie znajomym jakim się jest fajnym i gdzie to się było? Och i ach.
A teraz do sedna. Czyli do "Trzy krainy. Bezsenność w Ekwadorze"- Skusiła mnie okładka i to chyba największy plus. Nie poczułam jednak żadnego wciągnięcia w tę wyprawę, tak żebym chociaż wirtualnie uczestniczyła w tej przygodzie po fascynującym i nieprzewidywalnym Ekwadorze. Coś mi tu nie zagrało. Nawet zdjęcia umieszczone w książce chociaż są bardzo ładne i naprawdę wyobrażam sobie, jak na żywo te krajobrazy z florą i fauną w roli głównej mogą zachwycać i zapierać dech w piersiach tak tutaj wyglądają jakby były skopiowane z jakiejś książki przyrodniczej. Nie ma w nich emocji. Na szczęście dobrze, że chociaż na jednym zdjęciu pozują ze sobą dwie koleżanki biorące udział w tej wyprawie, (Mąż jednej z nich zapewne robił fotkę) bo naprawdę obawiałabym się, że cała ta wyprawa to może jednak jakaś ściema?
Przepraszam jeśli na wstępie jestem zbyt okrutna, zanim jeszcze przeszłam do konkretów wyrażających to co mi się w samej treści książki nie podobało, ale to bynajmniej nie z zazdrości, że ja w Ekwadorze nie byłam. No właśnie chciałam być, chociaż w taki sposób poprzez tę książkę, ale właściwie to zanim się cokolwiek rozkręciło to książka się skończyła. Na wstępie poczułam się jakby przemówił do mnie jakiś coach "Jeśli przyszedł taki moment w twoim życiu, gdy masz już trochę więcej odwagi, stabilizację finansową, a dziecięca ciekawość świata, o dziwo, ciągle tli się w sercu, nie gaś tego w sobie i pędź w stronę światła. Nie wahaj się ani sekundy. Carpe Diem"
Taaa, zwłaszcza ta stabilizacja finansowa może pozwolić pędzić w stronę świata. A jaką sztuką byłoby bez tej stabilizacji pokazać, że się da. Po większych trudach? To dopiero wtedy by było Carpe Diem i witaj przygodo. Roi się w tej książce od przystojnych przewodników, którzy mam wrażenie robili za lepsze krajobrazy niż sam Ekwador jest w stanie zaprezentować, a też mało było spontanicznych przygód poza tymi ustawowo zarezerwowanymi. Możemy przeczytać: "Bardzo późno, ale przed północą, dotarliśmy do Quito, w naszym ulubionym hostelu był jeden wolny pokój, a recepcja była wciąż otwarta. Wykorzystaliśmy ostatnie 10 minut, w których dokonywane były zapisy na wycieczki i tym sposobem dzisiejszy dzionek spędzimy w Quilotoa. Co zarezerwowaliśmy i za co zapłaciliśmy? Pojęcia nie mam. Dowiemy się w autokarze od naszego symaptycznego przewodnika"
Tak więc, taki trochę Carpe Diem zależny od przewodników, ale oczywiście można, no można. Kto zabroni?
Wszystko fajnie. Była wycieczka. Jest krótka książka. A ja mam niedosyt. I jeszcze większy głód...
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.