Autor książki, a jednocześnie jej narrator – Michał Ziółkowski należał do grupy 313 więźniów politycznych, którzy w dniu 29 czerwca 1940r. Zostali przewiezieni do Auschwitz. Był to drugi transport z więzienia w Nowym Wiśniczu.
Ziółkowski jesienią 1939r. Został aresztowany przez Niemców w czasie próby ucieczki na Zachód. Ogólny czas jego pobytu w różnych więzieniach i obozach trwał łacznie ponad 5 lat. Niewyobrażalne prawda?!
Ze łzami w oczach (co doskonale wyczuwa się poprzez tekst) opowiada o latach głodu, zimna, bólu, strachu, poniżenia. O przybyciu do Auschwitz wspomina tak: Zostaliśmy wpisani na listę i każdy otrzymał swój numer. W tym momencie byliśmy tylko numerami. Ja otrzymałem numer 1055. Poraża także styl, sposób w jaki Ziółkowski opowiada. Krótkie, jakby urywane zdania sprawiają, że książkę odbiera się bardzo realistycznie, jako wspomnienia starszego człowieka, który przeżył piekło i cudem ocalał. Brak "obróbki" pisarskiej, tzn. wygładzenia opowieści i bardziej książkowego uformowania zdań był wg. mnie doskonałym pomysłem i odnosi zamierzony skutek.
Autor wspomina o pracy w obozie, obsłudze i komendancie obozu, o dniu codziennym w tym piekle na ziemi. Wyjątkowo poruszyły mnie wspomnienia o selekcji, których w trakcie 5 lat pobytu w Auschwitz, autor przeżył wiele. Na bloku liczącym 700-1000 więźniów było wielu tzw. muzułmanów. Tak, też myślałam, że chodzi o wyznanie, ale nie. Nie przedstawiali oni żadnej wartości dla władz obozu, ponieważ nie mieli sił do pracy. Muzułmaninem był więzień tak wygłodzony, że w gruncie rzeczy z człowieka pozostawały tylko skóra i kości oraz ogromne oczy w oczodołach. Taki człowiek rozglądał się tylko za tym co mógłby włożyć do ust. Niczego innego nie zauważał. Byli to ludzie najbardziej cierpiący w obozie. Wykończeni byli nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Byli oni dla władz bezwartościowi, organizowano więc selekcję. Co dalej z nimi robiono, nie będę cytować, zbyt okrutne. Wspomina także o selekcji karnej, w której zginął za innego więźnia Maksymilian Kolbe.
Autor wspomina także o wątpliwej jakości, ale zawsze życiu towarzyskim w obozie, pseudo ruchu oporu i próbach ucieczki z tego piekła.
Na końcu książki opowiada o powrocie do Polski.
Książeczka niepozorna, ale wstrząsnęła mną, nawet bardziej niż wspomnienia uciekiniera z Północnej Korei, które jakiś czas temu recenzowałam. To o czym opowiada Michał Ziółkowski wydarzyło się u nas, w Polsce, w naszej ojczyźnie, dotyczyło często naszych rodzin, przez to jest tak szokujące, wzruszające i poruszające. Nie, tego nawet nie da się opisać, tych uczuć, które mną targały w trakcie lektury.
Uważam, że każdy z nas powinien zapoznać się z tego typu wspomnieniami. Po pierwsze, żeby nigdy nie zapomnieć, a po drugie dlatego, że jesteśmy to winni zarówno Michałowi Ziółkowskiemu, jak i innym, którzy przeżyli Auschwitz i inne obozy koncentracyjne oraz tym, którzy w nich zginęli straszną, okrutna śmiercią. Za kilka lat nikogo z tych, którzy ocaleli już na świecie nie będzie, a jeżeli nie będziemy o tym pisać, czytać, rozmawiać, pamięć o holokauście i jego ofiarach może z biegiem czasu zniknąć w odmętach bieżących historycznych zawirowań.
Tego typu wspomnienia muszą być także przestrogą dla nas oraz dla naszych dzieci i wnuków, żeby historia nigdy się nie powtórzyła.