Widziałam wiele zachwytów nad tą książką i spodziewałam się naprawdę dobrej pozycji. Tematyka powieści wydawała mi się zarówno bardzo trudna, ale też niezwykle interesująca. Bardzo lubię czytać dystopijne opowieści o świecie, który zawędrował w zupełnie złym kierunku.
Tym razem mamy problem z płodnością, a mianowicie z jej brakiem. W związku z tym wprowadzono program indukcji, który miał wspomóc zachodzenie w ciążę. Kobiety są mocno zachęcane do wzięcia w nim udziału, a raczej zniechęcane do uchylania się od swojego obowiązku. Te, które nie zdecydują się na indukcję, nazywane są "niewidocznymi", mają ustalony górny limit zarobków, co praktycznie wyklucza je ze społeczności. Nie ważne, że samo przygotowanie do indukcji jest niezwykle obciążające fizycznie i psychicznie, ale również bardzo niebezpieczne - wielu kobietom nie udaje się przeżyć. Najważniejsze są dzieci. Również po narodzinach nie jest kolorowo. Rodzice non stop obserwowani są przez funkcjonariuszy BSF i za nieprawidłową opiekę mogą otrzymać NSR. Gdy otrzymają ich określoną liczbę... dziecko zostaje im odebrane i już nigdy więcej go nie zobaczą.
Formuła powieści była dla mnie bardzo trudna. Początkowo się w niej pogubiłam, nie miałam pojęcia, o co właściwie chodzi. Z czasem pewne elementy zaczęły się układać, ale i tak miałam poczucie, że dużo rzeczy jest napisane na siłę i tylko po to, by przedłużyć powieść. Autorka na początku stosowała liczne niedopowiedzenia, więc nawet gdy chcieliśmy sobie wszystko poukładać, zwyczajnie nie było na to szans. Historia opisywana jest w dwóch perspektywach czasowych, które się przeplatają. Mamy wtedy i teraz. Sceny z wtedy są początkowo opisywane losowo, dopiero później faktycznie prowadzone są w odpowiedniej linii czasowej. Teraz z kolei opisuje nam aktualne postępowanie bohaterki, z którego przez większość część książki nie wiemy nic. Gdzieś jedzie, ale nie wiemy gdzie, nie wiemy po co, nie wiemy nic. W pewnym sensie było to intrygujące, ale też w końcu zaczęło mnie męczyć.
Przerażała mnie kontrola nad rodzinami i odbieranie im dzieci. NSR można było dostać dosłownie za wszystko. Niektóre były tak naciągane, tak bezsensowne, że sama czułam tę niesprawiedliwość i strach. Funkcjonariusze BSF zostali ukazani jako niesprawiedliwi, okrutni i czerpiący radość z krzywdzenia rodzin. Bo o ile nikt nie miałby pretensji, że odbierane są dzieci, które faktycznie nie mają dostatecznej opieki, tak "zbyt długi spacer" lub "niewystarczające staranie uspokojenia dziecka, gdy płakało", były zwyczajnie głupie. Oczywiście odwołać się od nich nie można było, więc rodzice starali się coraz bardziej, a funkcjonariusze wymyślali coraz to nowsze i bardziej irracjonalne powody ich ukarania.
Problem mam z zachowaniem głównej bohaterki i w ogóle innych postaci. Wszyscy byli dla mnie tacy sami, każdy reagował tak samo na to, co działo się wokół niego. Rozumiem strach i troskę o swoją rodzinę, ale każdy na takie sytuacje reaguje w inny sposób. Niektórzy zamykają się w sobie, a inni wręcz odwrotnie - potrzebują z kimś porozmawiać. Niektórzy będą innych od siebie odpychać, a inni będą pragnęli przytulenia i pocieszenia. W Mrocznej kołysance wszyscy byli tacy sami. Nie było też ani jednej informacji o tym, że ktoś chce sprzeciwić się systemowi. Oczywiście były jakieś podziemne działania, by się przed ekstrakcją ochronić, ale przecież ludzie mają w zwyczaju się buntować. Dlaczego nie pojawiły się osoby, które głośno nawoływałyby, że to jest złe? Miałam poczucie, że społeczeństwo jest tak stłamszone, że aż było to dla mnie niewiarygodne.
Wydaje mi się, że ta książka mogłaby być dużo lepsza, gdyby tylko dostała więcej głębi. Bardzo poważny problem został tutaj spłycony. Niektóre sceny były bez sensu rozwleczone, często powieść skupiała się na tym, co nieistotne. Z kolei to, co pomogłoby nam lepiej zorientować się w przedstawionym świecie, zostało kompletnie pominięte. W dodatku książka też była dość przewidywalna i niektórych rozwiązań domyśliłam się na długo przed zakończeniem powieści. Według mnie jest to mocno niewykorzystany potencjał.