Charlotte Crofton to kobieta u władzy, przedsiębiorca odnoszący sukcesy i pnący się po szczeblach kariery z niewiarygodną wręcz prędkością. Kobieta silna, pewna siebie, która nie cofa się przed niczym. Kobieta, która nie wie, jak to jest czuć, nie wie, jak to jest doświadczać bólu. Wie natomiast, że uczucia są słabością człowieka. Przeszkadzają w dążeniu do coraz śmielszych celów, w zdobywaniu władzy i budowaniu imperium. Kiedy pewnej nocy Charlotte zostaje zaatakowana i wie, że niedługo umrze, pojawia się on, rycerz w lśniącej zbroi. No dobra, jedynie pewien ochroniarz, który nie tylko ratuje kobietę z opresji, on zmienia w jej życiu wszystko.
Charlotte i Jacob to zdecydowanie wybuchowa mieszanka. Niestety odniosłam wrażenie, że autorka nie za bardzo dała prawo tej mieszance zaistnieć. Jacob istniał przede wszystkim w głowie dziewczyny, kiedy pojawiał się „na żywo”, nie dawał fabule zbyt wiele od siebie. Zwyczajnie, było go w tej powieści zbyt mało, a szkoda, bo to człowiek, którego chciałoby się poznać bliżej. Ma w sobie jakiś magnetyzm i charyzmę. Widać dobrze, jak działa na kobiety. Mężczyzna ma też dość intrygującą przeszłość i jest dla Charlotte ogromnym wyzwaniem. Kobiecie wydawało się, że nad wszystkim ma kontrolę, że doskonale panuje nad swoim życiem, a tu pojawił się ktoś, kto w minutę zburzył tę pewność siebie i co najważniejsze, przejął kontrolę.
Wspinałam się po drabinie przeznaczonej wyłącznie dla facetów w średnim wieku, siłą wdarłam się do “klubu starszych panów” i zrobiłam wszystko, by zniszczyć ramy, w które patriarchat wciskał moją płeć. I nawet nie odprysnął mi przy tym lakier na paznokciach.
Książka skupia się w dużej mierze na przemyśleniach głównej bohaterki. Z jednej strony jest skarbnicą cytatów, z drugiej jest tak skonstruowana, że trochę brakuje w niej właściwej akcji. Dla kogoś, komu taka ilość przemyśleń wyraźnie przeszkadza, książka może być męcząca. Jest w stanie znudzić, nie przeczę. Sama podchodziłam do lektury kilka razy. I nawet nie z powodu przemyśleń, bo doceniam mądrości życiowe przekazywane w książkach. Wolę jednak, kiedy owe mądrości są podane nieco mimochodem, a nośnikiem fabuły jest akcja, najlepiej wartka akcja. Ale nie o to nawet chodzi. Otóż, w książce niezwykle drażniące jest wychwalanie przez bohaterkę samej siebie. I to w kółko. Tego, jakie ma wspaniałe życie, jak ciężko na to pracowała, jaka jest wyjątkowa, że sama zbudowała to swoje imperium, jak wszyscy wokół jej zazdroszczą, och i ach. Wszystko fajnie, lubię charakterne, pewne siebie, silne bohaterki, które wiedzą, czego chcą i z uporem dążą do spełniania swoich pragnień i realizacji celów. Nie lubię natomiast przechwalania się, wychwalania siebie pod niebiosa i patrzenia na innych z góry. Nie lubię, kiedy ludzie zupełnie bez powodu, samym swoim sposobem bycia sprowadzają innych do parteru. Niech za tą zajebistością, którą ktoś się ciągle chwali, idzie jakieś działanie, a nie tylko gadanie. A tu wyglądało to niestety jak czcze przechwałki. Zwyczajnie nie lubię takich ludzi, którzy mają zbyt wysokie mniemanie o sobie i jednocześnie dużo gorsze o innych. Znacie takie powiedzenie, że „krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje”? Czytając tę książkę odnosiłam wrażenie, że właśnie z takim typem człowieka mam do czynienia. Nie jest tak, że bohaterka jest zła. Nie. Faktycznie dużo wymaga przede wszystkim od siebie, jest skuteczna, zdyscyplinowana, pracowita, nie okazuje słabości. A mimo to jej charakter odrzuca. Chociaż dostrzegałam w Charlotte te dobre cechy, nie potrafiłam jej polubić.
Problem z celami jest taki, że kiedy je osiągniesz, czujesz się zaspokojona tylko na moment, bo potem pojawiają się następne. Co oznacza, że nie jesteś usatysfakcjonowana, zawsze spragniona, nigdy…spełniona.
„Doyenne” to książka zdecydowanie specyficzna, romans w niej też nie należy do typowych i najprostszych. Wydaje mi się, że każdy może mieć o tej powieści odmienne zdanie. Ja mam z nią problem, bo z jednej strony do mnie przemawia, z drugiej, przez kreację głównej bohaterki, która nie przypadła mi do gustu, nie do końca mogę się do książki przekonać. Czegoś zabrakło, a szkoda, bo mogła być z tego naprawdę interesująca historia. Zamysł był fajny, trochę siadła jednak realizacja. Czy polecam? Nie wiem. Naprawdę tym razem nie wiem. Dlatego zostawię to tak, jak jest, a najlepiej zrobicie, jeśli sami przekonacie się, czy ta książka jest dla Was.
Recenzja pochodzi z bloga:
„Doyenne” Anne Malcom – maitiri_books (wordpress.com)