W połowie XIX wieku Stany Zjednoczone powiększyły granice swego państwa aż 3-krotnie. W 1846 roku uzyskały od Wielkiej Brytanii olbrzymi obszar Oregonu. Następnie, w wyniku wojny z Meksykiem, Amerykanie zajęli Teksas, tzw. Nowy Meksyk i Kalifornię. Dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych otworzyły się ogromne obszary czekające na zasiedlenie przez białych osadników. Okres tej swoistej ekspansji trwać miał do końca wieku, dając początek legendzie „Dzikiego Zachodu”. Zresztą chyba nie ma takiego człowieka, który nie widziałby jakiegokolwiek westernu, gdzie celebruje się postać prawych osadników, choć to ogromny fałsz. Tak czy inaczej, kolonizacja doprowadziła do konfliktów z rdzennymi mieszkańcami tych terenów. W jej wyniku doprowadzono do eksterminacji ludności indiańskiej, niszcząc stada bizonów, będących podstawą wyżywienia rdzennych Amerykanów. Niejednokrotnie podporządkowane plemiona przesiedlano w miejsca, gdzie nie istniały odpowiednie warunki do życia, co dodatkowo dziesiątkowało ich populację. W latach 30. Prezydent Andrew Jackson dodatkowo nakazał Indianom opuścić ziemie na wschód od rzeki Missisipi. Napór białych, ich przewaga cywilizacyjna, skłócenie plemion indiańskich, choroby przyniesione przez białych oraz uzależnienie od alkoholu, którym handlowano z plemionami przyczyniły się niemal do całkowitej eksterminacji Indian. Ich sytuację pogarszało celowe niszczenie środowiska i gospodarki indiańskiej. Wszystko to doprowadziło do zwycięstwa „kraju wolności” i „Ziemi Obiecanej”, tak głośno propagowanej w amerykańskich mediach.
Podczas kolonizacji „Dzikiego Zachodu” biali osadnicy skrupulatnie korzystali z waśni pomiędzy Indianami. Plemiona indiańskie od niepamiętnych czasów były samodzielne, nigdy się nie jednoczyły, a co więcej, najczęściej były ze sobą w stanie wojny, które najczęściej toczyły się o dostęp do terenów łowieckich. Zresztą w ich tradycji, walki były sposobem na wykazanie męstwa przez młodych wojowników. Bardzo długo rdzenni Amerykanie nie potrafili się zjednoczyć w walce ze wspólnym wrogiem. Co więcej, część plemion indiańskich była gotowa dzielić się z przybyszami nie tylko ziemia, ale i jej bogactwami, jednak biali osadnicy traktowali krajowców jak bydło, jak dzikie zwierzęta. Nic przeto dziwnego, że wygłodniali Indianie zaczęli dopuszczać się ataków na konwoje podróżne czy samotne farmy. Rząd Stanów Zjednoczonych stworzył urząd, którego celem miały być negocjacje z Indianami w sprawach związanych z ziemią. Agenci owi, bardzo często uciekali się do podstępów i wzniecania kolejnych waśni, by ich kosztem zagarniać indiańskie terytoria. w połowie XIX wieku, za sprawą Czejenów i Siuksów, Indianie rozpoczęli wspólne działania przeciwko Amerykanom. Jednak nawet zwycięstwo pod Little Bighorn z 1876 roku nie mogło odmienić losu Indian, którzy w przeważającej części zamknięci byli już w rezerwatach.
Ale wróćmy do rzeczy. Książka Zofii Kozimor pod tytułem „Taniec życia i pieśń śmierci” opowiada dzieje ludu N’de. Hmm, co to za lud? No cóż, dosyć znany, choć pod inną nazwą – Apacze. Ten lud północnoamerykańskich nomadów zamieszkiwał tereny obecnego Nowego Meksyku. Oczywiście to pewne uproszczenie, ale przyjmijmy, że tak właśnie było. Pierwsze wzmianki o nich pochodzą z XV wieku, gdy stykali się z Aztekami przed podbojem dokonanym przez Hiszpanów. Jak się okazuje europejscy najeźdźcy przez blisko dwa stulecia walczyli z Apaczami, których, mimo ogromnych chęci i środków, nie udało się im podbić. Gdy ziemie Nowego Meksyku przeszły w ręce, najpierw Meksykanów, a później Amerykanów, stosunki pomiędzy plemionami indiańskimi a przybyszami z Zachodu, nadal nie układały się pomyślnie. I właśnie wokół tych niezbyt przyjaznych kontaktów została nakreślona fabuła tej książki. Oczywiście to też pewne uproszczenie, bo znajdziecie w niej informacje o wierzeniach ludu N’de, tradycjach, poglądach i wysokiej kultury moralnej.
O ile nigdy nie interesowała mnie historia ludów indiańskich, tym razem muszę przyznać, że dotknąłem czegoś majestatycznego. Książka porusza może nie jakąś nutę nostalgii za pierwotnym życiem Indian, ale pokazuje, w jaki sposób oni funkcjonowali w dosyć nieprzychylnych warunkach środowiskowych. Mimo prostoty życia, byli bogaci na swój własny sposób. Ich wierzenia i tradycje nakierunkowane były na szacunek dla natury, i tego, co im daje lub co odbiera. To naprawdę niezwykła lekcja tego, w jaki sposób my, współcześni, powinniśmy odnosić się do planety, która nas wykarmiła, i znosi nasze niszczenie całego tego bogactwa. Jankesi bardzo skrzywdzili Indian, w tym Apaczów, którzy walczyli tylko o przetrwanie w świecie, gdzie sięgano po broń szybciej nim zaczęto rozmawiać. Myślę, że warto poświęcić temu zagadnieniu zdecydowanie więcej uwagi, tym bardziej, że stosunek Amerykanów do ludności rdzennej nosi wyraźne ślady ludobójstwa.
Specjalnie nie piszę o Cochis’ie czy Geronimo, i ich krwawych, lecz bezskutecznych walkach z białymi. To postacie mniej więcej znane choćby z filmów historycznych. A propos. Bardzo spodobało mi, że Autorka rozprawiła się z narosłymi w ciągu wieków nieprawdziwymi informacjami dotyczącymi min. Apaczów.
Książka, mimo obszernych rozmiarów, jest bardzo wciągająca. Czyta się ją szybko, niemal jednym tchem, i to pomimo terminów z języków indiańskich, które nieco łamią naszą polszczyznę. Śmiało mogę powiedzieć, że takich książek przydałoby się więcej. liczę, że Kozimor nie poprzestanie na tej jednej pozycji.
Historykon.pl