Historia Keiry i Mounta wciąga. Rozpoczynając przygodę z tą serią, nie spodziewałam się, że tak bardzo przywiążę się do jej bohaterów.
Imperium grzechu jest doskonałym zwieńczeniem losów króla i królowej, którzy są pozbawieni skrupułów i nie poddadzą się w walce o prawdziwą miłość. Autorka naprawdę jest mistrzynią krótkiej formy i potrafi na niewielu stronach zawrzeć prawdziwe tornado emocji. Aż żałuję, że to koniec. Recenzje poprzednich części znajdziecie
TUTAJ i
TUTAJ.
Związek Keiry i Mounta wchodzi na całkowicie nowy poziom. Ona zaczyna dostrzegać, że pod maską niebezpiecznego zbira, kryje się człowiek, który jest w stanie poświęcić dla niej własne życie. On powoli przekonuje się, że już nie potrafi wyobrazić sobie życia, w którym nie ma Keiry. Zamach na życie Mounta uświadomił mu, jak niewiele brakowało, by znów został sam. Ten niebezpieczny mężczyzna nie spocznie, póki nie zapewni swojej ukochanej bezpieczeństwa. Nie cofnie się nawet przed wymordowaniem połowy przestępczego półświatka. Keira natomiast powoli odnajduje się w roli królowej przestępczego imperium i spostrzega, że nowa rola przypadła jej do gustu. Uczy się wydawać rozkazy, wiernie stać przy boku ukochanego mężczyzny, a tym samym twardą ręką prowadzić osobiste interesy. Gdy już wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku, Mount nawet nie podejrzewa, że powinien szukać wrogów w znacznie bliższym otoczeniu.
Przyznaję, że ta część chyba najbardziej mi się podobała. W końcu imperium zyskało prawdziwą królową, a nie jedynie marionetkę podporządkowaną woli surowego króla. W poprzednich częściach Keira nie miała za wiele do powiedzenia, a jej ciągłe starcia z władczym Mountem kończyły się sromotną klęską. Tak, przyprawiały mnie o ból głowy, bo chciałam, by chociaż raz ta kobieta pokazała pazury. Mount był chyba pierwszym męskim bohaterem – wcześniej się raczej z takim nie spotkałam – który wygrywał od początku do końca. Zazwyczaj szanse były wyrównane, a bohaterowie brali wet za wet. Tutaj jego władczość mnie aż dobijała, ale okazało się, że autorka miała w tym jakiś cel. I spełniła go na końcu.
Imperium grzechu ma więcej rozdziałów poprowadzonych z perspektywy Mounta. I tak, dobrze myślicie – w końcu możemy go poznać lepiej! Mnie najbardziej ciekawiła jego przeszłość i to, jak stał się zimnokrwistym skurczybykiem. Ponadto widać w Mouncie stopniowo następującą zmianę – on też musi w pewnym stopniu dostosować się do nowej roli, poradzić sobie z miłością i wypracować kompromisy. Zarówno Keira, jak i Mount uczą się dostosować do nowej sytuacji, a czyhające na nich niebezpieczeństwo im w tym nie pomaga. Rozdziały Keiry były o tyle ciekawe, że pokazywały jej przemianę. Mount miał na nią niesamowity wpływ, co ona sama zauważała, a przez to łatwiej było jej się odnaleźć w przestępczym imperium.
Ta seria jest naprawdę wyjątkowa i jeśli macie ochotę na gorącą historię z bohaterami typu hate-love, to Imperium grzechu doskonale wpasuje się w Wasze upodobania. Myślę, że ogromną zaletą tej serii jest… objętość książek! Wszystkie trzy części są dosyć cienkie, ale za to podziwiam talent autorki do poprowadzenia akcji. W tych książkach cały czas coś się dzieje – w pierwszych dwóch nie będziecie mogli się oderwać od napięcia między bohaterami, a w Imperium grzechu będziecie z uwagą śledzić akcję i zgłębiać przeszłość Mounta. Coś jeszcze czuję, że uporacie się z tymi powieściami w zatrważającym tempie.
Po tych trzech częściach mam odczucie, że relacja Keiry i Mounta była budowana w bardzo przemyślany sposób – nawet jeśli jego motywy na początku wydawały się pozbawione czci. Autorka rozwiązuje zagadkę upartości i władczości bohatera, pokazuje, że tak naprawdę oboje przebyli trudną drogę i dalej będą nią zmierzać, ale już nie osobno. Warto zapoznać się z całą trylogią – nie poprzestańcie na pierwszych częściach.
Imperium grzechu było dla mnie najbardziej smakowitym zwieńczeniem tej historii.