W ramach relaksu i odpoczynku od poważniejszych lektur, postanowiłam sięgnąć po kontynuację "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Zadziwiające jest to jaką burzę wywołuje cała seria. Internet aż huczy od skrajnych opinii, choć z przewagą tych fatalnych. Nie zmienia to jednak faktu, że większość osób prędzej czy później sięga po kontynuację i zna dalsze losy bohaterów.
Żeby nie ujawniać szczegółów fabuły z pierwszej części, pozwolę sobie krótko przypomnieć o czym mowa w serii "Pięćdziesiąt odcieni". Młodą studentkę oraz miliardera połączył niecodzienny układ, pełen seksu, napięcia, bólu i perwersji. Gdy okazuje się, że Ana nie chce go już tolerować, Christian Grey proponują nową, głębszą i spokojniejszą relację. Wszystko zaczyna się pomału układać, kiedy odzywają się demony z przeszłości tytułowego bohatera, którą burzą nowo zbudowany ład.
Czuję się miło zaskoczona, bo ta część jest lepsza niż "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Nie chcę jednak być źle zrozumiana. Nadal roi się od powtórzeń, ubogiego języka i kiepskich bohaterów, którzy niewiele ruszyli naprzód i nadal są podobni do swoich pierwowzorów literackich. Jednak Erica Leonard wprowadziła wątki poboczne i elementy thrillera, które nadały powieści nową świeżość. Niestety ujawniły też słabe strony jej pisarstwa. Wątki te nie bardzo komponują się w całość, a od pojawienia się problemu do jego rozwiązania, autorka pędzi galopem, spłycając naprawdę fajne pomysły, które miałyby szansę na świetną powieść, gdyby zabrał się do niej ktoś bardziej doświadczony.
Ogromnym plusem jest natomiast rezygnacja z głupich wstawek, o których wspominałam przy pierwszej części ("święty Barnaba" i "rany Julek"), zdarzyły się one jedynie w dwóch momentach, co traktuję jako niemały sukces autorki. Za to tej części przyświeca wszechobecna "foliowa paczuszka". Ogółem braki językowe autorki jakie były, takie są, choć strona fabularna naprawdę się poprawiła. Nadal pojawiają się powtórzenia i to nie tylko wyrażeń, ale i całych dialogów, sprawiając że czytelnik ma efekt deja vu.
Przyznam się, że byłabym zawiedziona, gdyby autorka zrezygnowała z rozszczepienia jaźni Any Steele. Przyzwyczaiłam się już do jej wrednej podświadomości, która w "Ciemniejszej stronie Greya" pokazała czytelnikom niesamowitą rewię mody od najlepszych projektantów. Wewnętrzna bogini natomiast poprawiła swój warsztat taneczny, serwując coraz to bardziej spektakularne wygibasy. Ich brak mógłby już do końca zniszczyć postać Any, której i tak ma się wiele do zarzucenia.
Scen erotycznych jest, podobnie jak w "Pięćdziesięciu twarzach Greya" mnóstwo. Są one jednak zdecydowanie delikatniejsze i spokojniejsze. Pobudzają jednak wyobraźnię. Bazując na tytule myślałam, że ta część będzie miała w sobie zdecydowanie więcej pikanterii i nieprzyzwoitych zabaw, okazała się jednak, cytując Pana Szarego - waniliowa.
Podsumowując, powieść "Ciemniejsza strona Greya" pod kątem warsztatu literackiego autorki jest nadal bardzo słaba. Posiada jednak pewien dar, który sprawia, że czytelnicy po nią sięgają i czytają z zapartym tchem do samego końca. E. L. James potrafi uderzyć w czułe kobiece struny i rozpalić wyobraźnię. Prawda jest również taka, że czasami potrzebujemy takiego "czytadła", do którego czytania nie trzeba używać rozumu. Książka działa na najniższych instynktach i tak ją należy odbierać, nie szukając przy tym drugiego dna.