Wydarzenia, jakimi zakończyła się poprzednia część serii, były idealnym otwarciem dla kolejnej - to nie podlegało żadnym wątpliwościom. Tym razem autorka również zdecydowała się na podzielenie miejsc wydarzeń na dwie odległe od siebie lokacje, które nadal obserwujemy z perspektywy głównej bohaterki.
Rose, zdeterminowana do tego, by spełnić obietnicę daną Dymitrowi, pragnie odszukać kochanka przemienionego wbrew jego woli w strzygę - krwiożerczą bestię, która, nie posiadając duszy, nie przejawia żadnych cech, które przypominałyby o dawnym uczuciu; przynajmniej w to chce wierzyć młoda dampirka, która po opuszczeniu Akademii Świętego Władimira udała się w samotną podróż, której celem ma być odnalezienie i zabicie ukochanego. Szczerze wierzy, że rodzinne strony dawnego strażnika, mroźna i groźna w wyobrażeniach wszystkich ludzi Syberia, będzie miejscem ich ostatecznego starcia, w którym jedno z nich będzie musiało pożegnać się z życiem - na zawsze. Początkowo jednak nic nie zwiastuje powodzenia tej misji. Codzienne zwiedzanie największych rosyjskich miast przeplatało się z nocnym polowaniem, którym Rose zwróciła na siebie uwagę alchemików - osób posiadających wiedzę na temat świata wampirów i zrzeszonych do tego, by ukrywać ten fakt przed ludźmi. Sydney, mimo początkowej niechęci, a jednocześnie poprzez rozkazy idące z góry, zdecydowała się towarzyszyć Rose w dalszej podróży i pomóc odnaleźć jej niewielkie miasteczko gdzieś na południu mroźnej krainy, gdzie istniała jedna z wielu społeczności wampirów, wśród której wychowywał się Dymitr. Ostatecznie, dzięki wsparciu tajemniczego moroja, dziewczynom udaje się dotrzeć prosto do rodzinnego domu dawnego strażnika.
Tam mamy okazję poznać jego rodzinę oraz okolicę tak bliską jego sercu, do której zawsze powracał myślami i bardzo ciepłymi słowami. Poznajemy jego matkę, trzy siostry, a także ich dzieci oraz seniorkę rodu, wspomnianą przez niego wcześniej babkę, która wyglądem przypominała prawdziwą wiedźmę. Szczerze mówiąc nigdy nie przepadałam za sielankowymi obrazami przedstawianymi w książkach. Tym razem Rose zostaje ciepło przyjęta przez wszystkich członków rodziny, którym przekazuje wiadomości o tym, co wydarzyło się podczas napadu na Akademię. Co więcej - wszyscy dość szybko orientują się w stosunkach, jakie łączyły młodą dampirkę z Dymitrem. Nikt nie zwraca uwagi na różnicę wieku czy zawodowe zażyłości. Rose była traktowana niczym wdowa po zmarłym tragicznie mężu - otrzymała wsparcie, rodzinne ciepło, miłość i, przede wszystkim, zrozumienie, których brakowało jej w ostatnim czasie ze strony najbliższych osób w szkole. Nie byłam tym zachwycona, ale jednocześnie nie czułam zażenowania czy przesady; myślę, że był to raczej nudniejszy, bardziej spokojny fragment książki, ale z perspektywy dalszych wydarzeń - podobał mi się on dużo bardziej niż to, co działo się później, kiedy Rose udała się do większego miasta i tam została odnaleziona przez Dymitra, który uwięził się w rezydencji swojej dawnej trenerki, która również przemieniła się w strzygę.
Od tego konkretnego momentu książka bardzo straciła na wartości. Nie spodziewałam się fajerwerków, walki na śmierć i życie, ale jednocześnie to, co podsunęła czytelnikom Mead było.. kiepskie. Nie umiem inaczej tego określić. Do tej pory strzygi były przedstawiane jako bezwzględne, stanowcze, skupione na zabijaniu. Zamiast tego otrzymujemy jednak Dymitra z przebłyskami dawnego siebie, który próbuje nakłonić Rose do poświęcenia swojej duszy na rzecz nieśmiertelnego życia z nim u boku. Jakby tego było mało - nieustannie podsuwa jej pod nos drogocenne prezenty pokroju biżuterii i ubrań, dokarmia ją pizzą i kanapkami, a na sam koniec uzależnia od swoich ugryzień. Śledziłam te wydarzenia, ciekawa rozwiązania całej sprawy, ale jednocześnie nie umiałam pozbyć się dziwnego uczucia zażenowania. Rozumiem, że to książka dla młodzieży, ale w niektórych momentach autorka idzie na tak cholernie słabą łatwiznę, że chce mi się nad tym płakać. Naprawdę, wolałabym dostać opowieść o połowę krótszą, ale bez takich absurdalnych momentów, nawet jeżeli miały one jakąś gruntowną podstawę ze względu na relację, jaka niegdyś łączyła Rose i Dymitra. Wszystko w tej rezydencji było doskonałe, piękne i nowoczesne, a jednak osłabionej wampirzycy udaje się wykiwać dwie strzygi, a na sam koniec uciec w środku nocy przez labirynt z żywopłotu, przez który nie znała drogi, zaś Dymitr, co prawda osłabiony po walce ze swoimi przeciwnikami, odnalazł ją dopiero po czasochłonnym pościgu. Opisy były niesamowicie chaotyczne, szczególnie podczas ostatecznego starcia na moście, kiedy tak naprawdę nie nadążałam za tym, co w ogóle się działo - kto wchodził do góry, kto schodził na dół, kiedy trafiano na wodę i kto do niej wszedł. Szczerze? Nie umiem sobie wyobrazić nawet tego momentu, w którym Rose rozprawia się z mężczyzną i pozwala mu spaść do rzeki płynącej pod nimi. Nie umiem i chyba nawet nie chcę, bo byłam już tak zmęczona tą konkretną lekturą, że chciałam jak najszybciej się od tego uwolnić.
W międzyczasie, na domiar złego, otrzymaliśmy informacje o tym, co działo się u Lissy, której zachowanie pod wpływem nowej znajomej pozostawiało wiele do życzenia. Nieustanne zabawy, brak szacunku do panujących zasad oraz ogólne, niekoniecznie sympatyczne nastawienie, do którego zostaliśmy przyzwyczajeni. Oczywiście, pachniało podstępem od samego początku, ale osobiście nie skupiałam się na tych fragmentach tak mocno z prostej przyczyny - nie były istotne dla rozwoju fabuły. Mead zdecydowała się na to chyba tylko po to, by zapełnić czymś kilka stron, a na sam koniec dać Lissie i Rose okazję do tego, aby się pogodziły. Na mnie niestety nie zrobiło to żadnego wrażenia, a wręcz znudziło mnie to, z czym musiała borykać się Dragomirówna. Być może jestem nieobiektywna ze względu na niechęć do tej konkretnej postaci, ale nie umiem się do niej przekonać, skoro najlepszą częścią tej bohaterki jest związek z Christianem, który doskonale radzi sobie bez eskorty ukochanej morojki.