"Każdego poranka, kiedy do blisko trzech tysięcy zakładów odzieżowych w Dhace pielgrzymują ponad dwa miliony pracowników, ulice Bangladeszu przypominają wnętrze zatłoczonej windy, która pod zbyt dużym ciężarem pasażerów zacięła się między piętrami”. By dotrzeć do pracy, każdy rusza o jednej porze, a pokonanie około 3-4 kilometrów zajmuje półtorej godziny, czasem nawet więcej. Ale witaj w Bangladeszu drogi czytelniku – mówi do mnie Marek Rabij – witaj w mieście, które nigdy nie zasypia. Okazuje się bowiem, że stolica, której powierzchnia jest niewiele większa od Krakowa mieści około 14,9 miliona mieszkańców. Można? Można. Lecz owe nagromadzenie ludzi na tak małym metrażu to bomba o opóźnionym zapłonie. Każdego dnia dochodzi do tragedii lecz wiemy tylko o tych widocznych, jak zawalenie budynku, oderwanie dachu, czy pożarze, a ile jest tych ukrytych? Do ilu wypadków dochodzi w czterech ścianach i ile z nich zostają zatajone? Nikt nie zdaje sobie sprawy z ogromu nieszczęść, jaka codziennie towarzyszy Dhacarczykom.
Pobudka, zaduch wita osiedla zabudowane szczelnie chałupami skleconym z bambusa i pordzewiałej blachy falistej. Pobliskie jezioro Banani bulgocze gazami gnilnymi, brzeg spowija hałda śmieci, fetorem nie sposób oddychać. Podobnie jest w zakładach pracy, gdzie wiatraki sufitowe mielą ciągle to samo powietrze. Do tego dochodzi bieda, której „(...) w Dhace jest tak wiele, tak różnorodnej, ostentacyjnej i skrytej, młodej i starej i wypranej z resztek godności, że łatwo czasem pomylić ją z czymś, co biedą nie jest”. Ludzie żyją na skraju ubóstwa w nędznych warunkach. Nie ma mowy o higienie, o intymności, czy ciszy. Nie ma co marzyć o pełnym i sytym brzuchu. Warunki mieszkaniowe, jak i zakładowe są urągające . Brak jednolitych przepisów, brak bezpieczeństwa, opieki lekarskiej, czasem nawet wypłaty. Jednak pracownicy godzą się wszystko. Skoro jest gdzie zarobić, to będzie można coś zjeść. Zdrowie to drugorzędna kwestia, dla wielu bagatelizowana. W pierwszej kolejności decyduje rynek, potem zleceniodawcy, właściciele fabryk i strażnicy, którzy jak wojskowi strzegą dobra pracodawcy. Hierarchia musi być i jest, gorzej z warunkami pracy i całym zapleczem.
W Dhace doszło do katastrofy, zawalił się budynek fabryki odzieżowej Rana Plaza, gdzie zginęło 1100 osób, a prawie 2000 zostało rannych. Ocalali, a także członkowie rodzin ofiar owej katastrofy ciągle czekają na odszkodowania. A co poza tym? Czy doszło do poprawy warunków pracy, podniesienia pensji, czy zaplecza socjalnego? Czy pracodawcy, ba – zleceniodawcy z zachodu zrobili coś, by ulepszyć owe miejsca pracy? Nic, nic nie zostało przedsięwzięte. Czas zagoił ranę, wielkie koncerny – czyli sieciówki – zamiotły temat pod „dywan”, a raczej ukryły w szmatach z własnym logo.
Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. O miliardy dolarów. Sieciówki, to znane na całym świecie loga, czy firmy, które zarabiają krocie. Szycie jednak owych rzeczy odbywa się w Bangladeszu – bo najtaniej, najszybciej i bez potrzeby wizytacji. Jest zlecenia, za nim płynie kasa, potem gotowy towar trafia na półki sklepowe, a mocne oświetlenie skierowane na metkę samo mówi o jakości. Klient kupuje rzecz ale firmową, pokazuje, że go stać, że jest nie byle kim, że ma ciuchy markowe z wysokiej półki.
Gzie tu sprawiedliwość? - zastanawiam się. Gdzie jakieś wypośrodkowanie, jakaś normalność tego wszystko. Jest popyt, jest podaż, ale co z tym „czymś” pomiędzy? Pytania mnożą mi się w głowie, trudno uwierzyć w to, co czytam. Jednak nieustannie towarzyszy mi uczucie, że ta książka zginie. Że to publikacja tymczasowa. Kto przeczyta pozna dno, kto przeczyta zmieni swoje postępowanie, wybory, oceny. Zmieni siebie, a reszta? Metka na ciuchu odwiecznie rządzi. Większość kupuje wzrokiem, potem rozsądkiem. Większość nie zastanawia się nad kosztem wytworzenia tego co w naszym kraju ma cenę 2 złote, bo jest akurat atrakcyjna SALE.
Ta książka wstrząśnie każdym. Autor staje obok tego problemu, nie ocenia, nie komentuje. „Szycie na miarę” to w końcu reportaż, w którym autor musi zostać nijaki, ale ten reportaż „mieli umysł”. Marek Rabij patrzył na biedę, nędzę, na głód, na ludzi, którzy mając trzydzieści lat wyglądają na sześćdziesiąt. Współczuję mu. Bycie świadkiem tego wszystkiego może wywołać traumę, może zniszczyć psychicznie. Jednocześnie podziwiam go za odwagę, bo nikt nie chce pisać o tym - o bangladeskiej ludności, o wyzysku, o machlojach światowych marek odzieżowych.