Miałam pewne obawy co do tej książki, gdy przeczytałam jej opis oraz opinie i recenzje (pomimo tego, że były przychylne). Nie przypominam sobie, żebym przestała kiedyś czytać książkę w trakcie ze względu na moje wzburzenie treścią. Tak jednak stało się w przypadku "Bezsenności" Marii Tyman (książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Poligraf).
Zacznę może od tego, że bardzo mi przykro z powodu licznych cierpień i dolegliwości autorki, które niekorzystnie wpłynęły na jej życie. Cieszy mnie natomiast fakt, że pani Maria poradziła sobie z nimi. Opisane lata walki o zdrowie były naprawdę przejmujące. Dało się wyczuć bezradność, rozżalenie, pretensje. Na szczęście pojawił się też pozytywny bunt i determinacja, by działać. Opisy były dynamiczne, a słownictwo momentami bardzo dosadne, a wszystko to sprawiało, że jako czytelnik z ogromnym zaangażowaniem kibicowałam autorce podczas jej podróży po zdrowie.
Z czasem w tekście zaczęły się pojawiać dziwne przemyślenia jak to, że zwierzęta i ludy "prymitywne" nie chorują na przewlekłe choroby cywilizacyjne, bo rozwiązują swoje konflikty na bieżąco, albo że karmienie piersią to ratowanie kogoś. Autorka ma pretensje o to, że w szkołach nie uczy się wystarczająco na temat zdrowia, a mnie aż rozsadzało na początku, że w książce jest tyle razy mowa o antybiotykach, a nic o lekach osłonowych. Dopiero później nastąpiło niejako oświecenie i pojawiły się probiotyki. Jeśli chodzi o podstawę programową w szkole podstawowej i średniej, to mogę uspokoić pod tym względem, że w przypadku biologii są realizowane treści dotyczące ciała człowieka oraz profilaktyki chorób. Z pewnością nie zaszkodziłoby rozszerzenie zakresu materiału i zwiększenie siatki godzin, a jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie edukacji zdrowotnej, ale to pozostaje raczej w kwestii marzeń (a przynajmniej na razie). Z drugiej strony są uczniowie zupełnie niezainteresowani takimi zagadnieniami - na tym etapie życia, gdy organizm dorasta, nie myśli się raczej jeszcze o chorobach.
Przeczytałam trzy części z dziesięciu. Dalej nie dałam rady. Dlaczego? Ponieważ na podstawie tego, co wyczytałam autorka wyraźnie zniechęca do korzystania z pomocy medycznej. Przywołuje sytuacje, które zraziły ją do różnych specjalistów i absolutnie nie chcę tu bohatersko stawać w obronie lekarzy, bo miałam z nimi lepsze i gorsze doświadczenia, a i od rodziny oraz znajomych sporo się nasłuchałam. Zastanawiające jest natomiast to, że autorka ma pretensje np. do stomatologa m.in. o to, że dopytywał ją czy myje zęby pastą z fluorem, ponieważ wyczytała w najstarszym w Polsce czasopiśmie poświęconym ezoteryce, parapsychologii, UFO itp. (nie znałam tego czasopisma - sprawdziłam je), że "fluor jest szkodliwy dla ludzkiego organizmu. Zapobiega wprawdzie chorobom naszego uzębienia, ale jedynie do 20. roku życia..." W ogóle sporo przedstawianych kwestii opiera się raczej na tzw. dowodach anegdotycznych.
Niepokojące przede wszystkim w tej książce jest to (a przynajmniej ja to tak odebrałam), że generalnie lekarze są źli i nie znają się na tym, co robią, pozytywnie natomiast jest przedstawiany pewien "autorytet":
"Cenną wiedzę na temat tłuszczów zaczerpnęłam z książki Jerzego Zięby, z rozdziału o tłuszczach."
Ogólnie odebrałam książkę jako pewnego rodzaju zachętę do zainteresowania się niemedycznymi sposobami radzenia sobie z różnymi dolegliwościami... Jest podszyta wiedzą, ale można znaleźć też sporo błędów merytorycznych, świadczących o niezrozumieniu niektórych zagadnień. Podejrzewam, że jest to na zasadzie powtarzania zasłyszanych lub przeczytanych, choć nie do końca zrozumianych kwestii. Niektóre fragmenty czy uproszczenia wręcz przerażają na myśl, że ktoś może uwierzyć w skuteczność przytaczanych metod kosztem zaniechania porad lekarskich...
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.