Kiedy pierwszy raz zobaczyłam "Morze spokoju", od razu wiedziałam, że muszę ją mieć. Nie zaintrygował mnie tajemniczy tytuł, ani piękna, lekko mroczna okładka. "Ta książka złamie ci serce i sklei je na nowo". Chciałam żeby moje serce zostało złamane. Aby kolejny autor roztrzaskał je na tysiąc kawałów, zmiażdżył i przejechał po nim czołgiem. Chciałam historii, które pozostanie ze mną na długo. Po wzruszającym do bólu "Hopeless" Colleen Hoover, podpisującą się pod "morzem spokoju", potrzebowałam czegoś depresyjnego, refleksyjnego, bolesnego, ale przede wszystkim prawdziwego.
"Żyje w świecie, pozbawionym magii i cudów. W tym miejscu nie ma jasnowidzów ani zmiennokształtnych, nie przybędą ci na pomoc anioły ani chłopcy, obdarzeni ponadnaturalnymi mocami. W tym miejscu ludzie umierają, muzyka rozpada się i generalnie wszystko jest do dupy. Czasami rzeczywistość tak mocno przyciska mnie do ziemi, że dziwię się, jakim sposobem nadal jestem w stanie oderwać od niej stopy."
Historia młodych ludzi, których los potraktował wyjątkowo okrutnie. On traci wszystkich, których kocha. Ona odwraca się od wszystkich, którzy kochają ją. Oboje aspołeczni i rozchwiani emocjonalnie. Co wyniknie ze spotkania tak różnych, a zarazem tak podobnych światów? Albo się wzajemnie zniszczą, albo ocalą.
Jako pierwszą i najważniejszą rzecz warto zaznaczyć, że przez niezliczoną ilość bluzg i aluzji seksualnych jest to książka dla pełnoletnich czytelników.
Losy bohaterów widzimy z dwóch perspektyw: Nastyi oraz Josha. To, co początkowo mnie irytowało to to, że styl relacjonowania różnił się nie znacznie. Oboje byli wulgarni, bezpośredni, a ich podejście do życia można streścić krótko jako totalnie beznadziejne. Jednak bardzo szybko podłapałam temat, wciągając się coraz bardziej w ich losy i z każdym rozdziałem przeszkadzało mi to coraz mniej. Styl jest wyjątkowo prosty, dostosowany do wieku głównych bohaterów.
Przedstawienie dwóch podobnych, ale jednocześnie odmiennych relacji okazało się świetnym posunięciem. Zdarzają się takie książki, w których jedna z dwóch perspektyw jest słabsza, przez co męczymy się i chcemy jak najszybciej przez nią przebrnąć i dokopać się do tej drugiej. Na szczęście nie tutaj. Obie czytałam z zapartym tchem i nie chciałam się od niej oderwać.
"Czasami łatwiej udawać, że wszystko jest w porządku niż zmierzyć się z faktem, że nic nie jest takie, jakie powinno, ale nic nie możesz z tym zrobić."
"Morze spokoju" to nie jest książka akcji, nie będzie tutaj gwałtownych zwrotów akcji i wielkiej brawury, ale bez wątpienia nie da się przy niej nudzić. Będzie wiele się działo: będzie śmiesznie, będzie strasznie, będzie perwersyjnie i dziwnie. Natomiast nie będziemy zaskakiwani. Wielka szkoda, bo to byłaby olbrzymia, kolorowa wisienka na torcie.
Powieść przesączona jest emocjami we wszelkich barwach, od odcieni bieli i czerni po wszystkie odcienie szarości. Radością, smutkiem, przerażeniem, żalem, rozpaczą, nadzieją. A wykreowane postacie nie są bajkowe. Nie znajdziemy tutaj romantycznego chłopaka, który w każdej chwili przybiegnie na ratunek. Nie będzie przepięknej dziewczyny spełniającej marzenia i odnajdującej szczęście. Postacie zaserwowane przez Katje Millay są przerażające realne. Brutalne, zboczone, wulgarne, dwulicowe, załamane, nieszczęśliwe. Każda zawiera indywidualną historie. Nie każdego da się polubić. Tak samo, jak w życiu.
Czy ta książka złamała moje serce i skleiła je na nowo? Ciężko powiedzieć. Nie była to tak niesamowita podróż, jak w przypadku "Hopeless", ale każda strona była warta przeczytania. Porywająca, wzruszająca, momentami irytującą, ale w całej okazałości piękna. Pokochałam naszych bohaterów i wierze w ich happy end.
"Morze spokoju" to coś więcej niż traumatyczna historia dwójki młodych ludzi, którzy ledwo zdążyli wejść w życie, a już zostali skrzywdzeni. To historia walki o siebie, o lepszy los i dawania drugiej szansy.