„Dom próbował się umościć w najgłębszych zakamarkach jestestwa Marian, przejmował nad nią kontrolę”
Nawiedzone domy to chyba jeden z najbardziej popularnych motywów w popkulturze. Chyba nie zliczę, ile sama filmów obejrzałam o złowieszczych domach. Lubicie ten motyw? Czy macie już jego przesyt? A może uważacie, że ten temat jest już tak wykorzystany, że niczym nie zaskoczy?
Marian i Ben to młode małżeństwo, które mieszka w samym sercu hałaśliwego Queens. Sąsiedzi uparcie krzyczą pod oknami, obserwują okolicę ze swoich okien i grają na pianinie. Ani chwili spokoju. Marion ma już dość i postanawia namówić męża na wynajęcie wakacyjnego domu. W gazecie odnajduje ogłoszenie, które od razu przyciąga jej wzrok. Dodatkowo cena wydaje się śmiesznie mała w porównaniu z bogactwem, które otrzymają.
Pochwały muszę zacząć od niesamowitego wydania od Wydawnictwa Vesper. Okładka jest niesamowita. Mroczna, klimatyczna i przerażająca. Ilustracje w środku nadają jeszcze cięższego klimatu i sprawiają, że dreszcz przebiega po plecach. Czcionka zachęca do czytania, a oczy się nie męczą. No majstersztyk!
Zasiadając do książki, liczyłam na książkę podobną do „Dziecka Rosemary” Iry Levine czy „Nawiedzonego domu na wzgórzu” Shirley Jackson. Trochę się przeliczyłam. Bo choć niesamowicie wciągnęła mnie ta opowieść, to poprzednie książki wystraszyły mnie bardziej.
Nie jest to typowa klasyka grozy, która od pierwszych stron sprawia, że mamy ciarki na całym ciele. Wręcz przeciwnie. Zaczyna się dość powoli i sennie. Leniwie płyniemy przez wydarzenia, słuchamy opowieści, która opowiadana jest z napięciem w głosie. To napięcie jest ciągle wyczuwalne, mimo że nie uderza między oczy. Książka właściwie nie jest straszna. A mimo wszystko od razu wciągnęła mnie w swoją historię i nie chciała wypuścić ze swoich szponów. Poczułam się uwięziona i osaczona. Gdzieś między wierszami ukryta była groźba.
Spodziewałam się, że książka skończy się tak, a nie inaczej. Jednak wydaje mi się, że to przez czasy, w których żyjemy. Nie sposób uniknąć pewnych powtórzeń czy czerpania inspiracji z dzieł tak wybitnych, jak „Dziecko Rosemary”, „Nawiedzony dom na wzgórza” czy (choć trochę mniej wybitnej) „Całopalenie”. Podejrzewam, że gdybym tę książkę przeczytała w latach 70. XX wieku, to odebrałabym ją zupełnie inaczej.
Nie jest to historia, która mrozi krew w żyłach. A jednak od razu mnie zaciekawiła i nie mogłam się oderwać. Tylko dziś przeczytałam 200 stron! Czyta się ją niesamowicie szybko, zdania uciekają, a kartki przewracają się same. Niesamowita lekkość, z jaką Autor opowiada nam o losach rodziny Rolfe’ów, sprawia, że nie odczuwamy przeczytanych stron. Zanim się obejrzałam, minęła połowa książki. I choć właściwie nic takiego się nie wydarzyło, to czułam ukrytą gdzieś zapowiedź grozy.
Ta książka opiera się właściwie na takich niedopowiedzeniach. Nic nie jest powiedziane wprost. Bohaterowie wciąż snują domysły, a czytelnik sam zastanawia się, czy to halucynacje, czy jakaś głębsza i mroczniejsza siła? Autor zbudował niesamowity świat. Opisał go z taką wyrazistością, że widziałam go na własne oczy. Sama mogłam przechadzać się korytarzami domu. Sama odkrywałam coraz to nowe skarby. Sama patrzyłam, jak dom ożywa i nabiera barw.
Na samą lekkość historii wpłynęli także bohaterowie. Niesamowicie rozbudowani. Zdawali sobie sprawę z własnych wad. Wiedzieli o swoich ograniczeniach. Cierpieli z tego powodu. Zachowywali się jak zwyczajni ludzie, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.
Trochę mam żal, że ta książka skończyła się tak, a nie inaczej. Zakończenie złapało mnie za serducho. Chciałabym dowiedzieć się więcej. Dlaczego, po co, skąd? Te pytania ciągle kłębią się w mojej głowie. Zabrakło mi pociągnięcia wątku z „naszym kochaniem”. I choć niektórych rzeczy można się domyślić, niektórych można doszukać się między wierszami i w wypowiedział bohaterów, to chciałabym poznać genezę tego wszystkiego.
To jest chyba kolejny powód, przez który tak bardzo spodobała mi się ta książka. Bo tak jak mówiłam. Ona wcale nie jest straszna, ale ma w sobie tę głębię, która przyciąga nas. Lecimy do niej zwabieni jak ćmy do światłą. I zanim się zorientujemy, giniemy w jej odmętach.