Marcin Szczygielski z wykształcenia jest grafikiem, ale w życiu zajmował się różnymi fachami - od wyceny i sprzedaży antyków po pracę w gazetach. Miesięcznik NOWA FANTASTYKA w 2001 roku zaprezentował na swoich łamach obszerny wybór jego grafik. Potem postanowił napisać książkę - debiutem był "PL-BOY, Dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji". Wkrótce spod jego pióra wyłoniła się powieść "Nasturcje i ćwoki". Co oznacza tytuł? I czy warto ją przeczytać? Jakie jest moje zdanie na jej temat dowiecie się za chwilę.
Zosia to młoda kobieta, która ma wspaniałe życie. Jest stylistką w jednym z warszawskich magazynów, zarabia krocie, dostaje mnóstwo ubrań pozostałych po sesjach zdjęciowych, wynajmuje duże mieszkanie, ma przyjaciółkę, z którą codziennie się widuje i nadopiekuńczą matkę. Czego jej brakuje do szczęścia? Faceta. Po ostatnim nieudanym związku postanawia znaleźć mężczyznę kierując się rozumem a nie sercem. Jej traf pada na przystojnego chłopaka z tej samej kamienicy, którego podsłuchuje przez kubek starając się dowiedzieć jak najwięcej na jego temat.
W pracy jej zła szefowa Kinga wybiera dziewczynę do zdobycia prezentów dla czytelniczek czasopisma, które mają być bardzo tanie, ale ładnie się prezentować.
Na dodatek wplątuje się w aferę sensacyjną, oczywiście przez własną głupotę. Związani z nią są także sąsiedzi z kamienicy.
Jak możecie się domyślić, określenie "ćwoki" w tytule określa mężczyzn, zresztą często jest powtarzane.
Główna bohaterka to typowa blondynka z kawałów. Jest głupia jak but, jej przyjaciółka jeszcze głupsza. Jej durnota na początku mnie bawiła, potem zaczęła irytować, a potem doszłam do wniosku, że tak nie zachowuje się prawie trzydziestoletnia kobieta, tylko trzyletnie dziecko. Zdanie zmieniała co 5 sekund, nie miała konkretnej opinii na dany temat, tylko ciągle przeskakiwała: raz tak raz siak. Była bardzo pewna siebie wręcz zadufana w sobie. Na przykład kiedy wraz z kumpelą znalazły trupa to tylko gadały o tym, czy jest modnie ubrany. Krótko mówiąc: nie polubiłam ani Zosi ani jej przyjaciółki.
Tak naprawdę w książce nic się nie dzieje. Przez cały czas kobieta myśli tylko o głupotach takich jak ciuchy, zakupy, kosmetyki, przekomarzanie się z koleżanką czy o facetach. W pracy też nic nie robi, całą robotę zwala na przyjaciółkę, która jest jednocześnie jej asystentką. Cała akcja związana ze "zdobywaniem" sąsiada z góry i wątek kryminalny zaczęły się jakieś 20 stron przed końcem i trwały kilkanaście stron. Pozostała część, to tak jak napisałam, przemyślenia na temat babskich spraw. Zakończenie ekspresowe, wszystko zmieściło się na trzech stronach.
Podsumowując bardzo rozczarowałam się na tej pozycji. Słyszałam o niej wiele dobrego, ale niestety mnie nie chwyciła za serce. Z tyłu napisane jest, że podczas czytania mogą wystąpić paroksyzmy śmiechu. U mnie coś takiego się nie pojawiło, może raz się zaśmiałam, choć oczekiwałam ciągłych wybuchów mojego rechotu. Rozśmieszyła mnie jedna sytuacja, kiedy bohaterka wybrała się na wieś, aby odebrać dodatki do magazynu. Nie polecam tej książki, chyba, że lubicie takie powieści o niczym. Raczej już po tego autora nie sięgnę.