Wiedziałam, że lektura „Siedmiu minut po północy” to nie będzie bułka z masłem, mimo że minęło sporo czasu, od kiedy zainteresowałam się ekranizacją i obiecałam sobie „najpierw książka, potem film”. Książki jednak nigdzie nie mogłam dostać, (a były to moje bardziej intensywne biblioteczne czasy sprzed covida, kiedy jeszcze nic nie ograniczało mi dostępu do półek). I zapomniałam o tym. Przestałam szukać książki. Przestałam myśleć o obejrzeniu filmu.
Na książkę trafiłam przypadkiem, zaniosłam ją do kasy, a później do domu. Przeleżała na półce jakiś miesiąc, aż wreszcie przyszedł na nią czas.
I wiecie co?
„Siedem minut po północy” Patricka Nessa (czy też w pierwszej kolejności Siobhan Dowd) chwyta za serce prawdą, którą w sobie zawiera. Chwyta mocno i nie puszcza aż do finałowych scen, które wręcz gniotą klatkę piersiową.
Bohaterem powieści jest trzynastoletni Conor. Mierzy się on z prześladowaniami w szkole ze strony trójki innych chłopaków. W dodatku jest wściekły na swoją najlepszą przyjaciółkę i nie chce mieć z nią nic wspólnego. Nauczyciele mu pobłażają i to również doprowadza go do szewskiej pasji. Ojciec założył nową rodzinę i wyjechał z Brytanii do USA. Z wizytą zapowiada się babcia, z którą nie potrafi za nic w świecie odnaleźć nawet nici porozumienia. A nocą śnią mu się koszmary z potwornym drzewem w roli głównej, które na dodatek potrafi mówić.
Ale nie to jest najgorsze.
Najgorsze bowiem jest to, że jego mama… osoba, która jest dla Conora całym światem… bardzo poważnie choruje. I wszystko co go spotyka (no może poza prześladowaniami w szkole i odejściem ojca) ma związek z jej chorobą.
Potwór-drzewo, o którym Conorowi się wydaje, że śni to cis, rosnący na cmentarzu, który widać z okna pokoju chłopca. Cis przychodzi do niego, ponieważ Conor szuka pomocy. Nie wie tylko, że tak naprawdę desperacko potrzebuje pomocy dla siebie, a nie dla matki. Drzewo opowiada mu trzy historie, z których chłopiec ma wyciągnąć wnioski. Jednak zanim to nastąpi, Conor musi zmierzyć się z mrokiem w swoim sercu, który naprawdę powoduje zniszczenie.
„Siedem minut po północy” jest kategoryzowana jako książka dla młodzieży, jednak nie widzę powodów, dla których dorośli mieliby po nią nie sięgnąć. Choć być może oni znajdą między stronicami coś zupełnie innego niż tylko opowieść o potworze. To powieść o tym, czego tak naprawdę wszyscy się boimy. To historia o strachu przed stratą i ochotą poczucia ulgi po odejściu bliskiej osoby. To opowieść o rozgrzeszeniu samego siebie z tej ulgi. To książka o tym, co czeka prędzej czy później każdego z nas, nawet jeśli na co dzień staramy się o tym nie myśleć. W głębi serca wiemy jednak, że to kiedyś nastąpi. Ten strach, ten ból, ta ulga a być może i to rozgrzeszenie.
Conorowi się współczuje, ponieważ nie tak trudno postawić się na jego miejscu. Paraliżujący strach o bliskich podczas lektury o chorobie jest chyba jak najbardziej zrozumiały. Do tego dochodzi jeszcze poczucie bezsilności i niesprawiedliwości. A czasami nawet i gniewu, kiedy np. ojcu Conora chce się po prostu dać w łeb.
Patrick Ness przeniósł na karty książki ostatni pomysł pisarki Siobhan Dowd. W tej niepozornej książeczce, liczącej niewiele ponad dwieście stron zawarł piękną i wzruszająca historię. Taką, która chwyta za gardło z mocną i brutalnością potwornego cisu z koszmarów Conora.
Trudno w trakcie czytania nie myśleć o tym, ile trzeba mieć siły, aby znieść odchodzenie ukochanej osoby. I jak wiele trzeba mieć odwagi, żeby wreszcie pozwolić sobie na ulgę.
„Siedem minut po północy” to jedna z tych książek, przy których warto uronić łzę i wierzcie mi, ciężko tego nie zrobić. Może to pomoże, choć na jakiś czas wypłakać z siebie największy strach swojego życia. Nawet jeśli odkłada się ją ze złamanym sercem.