Bardzo rzadko zdarza mi się, że sięgam po książkę, zainspirowana jej ekranizacją. Z reguły najpierw jest lektura, potem dopiero ekran – tak było z wszystkimi dotychczasowymi pozycjami, na czele z „Władcą pierścieni”, skończywszy na poszczególnych częściach „Harry'ego Pottera”. Najpierw książka, potem ekranizacja. Nigdy odwrotnie.
Aż do teraz.
Choć o „Pieśni lodu i ognia” słyszałam nieraz, a fantastykę swego czasu wręcz pochłaniałam, do tej pory nie miałam okazji zajrzeć na karty żadnej z części sagi. Obejrzałam serial HBO, zakupiłam książkę. I oto, co mi się nasuwa:
George R.R. Martin stworzył niezwykle złożony i bardzo ciekawy świat, o przykuwających uwagę prawach oraz fascynujących detalach. Stosunkowo niewiele tu magii (nie wiem, co kryją karty następnych części), roi się natomiast od intryg, podstępnych knowań i gierek politycznych. Jestem pewna, że w „Grze o tron” coś dla siebie znaleźliby zarówno miłośnicy klasycznej fantastyki, jak i wielbiciele opowieści o średniowiecznych rodach i dynastiach, takich jak „Królowie przeklęci”. Niedopowiedzenia i spiski składają się na wielowątkową fabułę, której – szczerze mówiąc – nie sposób streścić.
Podczas lektury stajemy się widzami tarć między wielkimi rodami Siedmiu Królestw, na czele ze Starkami i Lannisterami. Oprócz tego obserwujemy także dzieje potomków poprzednich władców krain, a także skrawki tego, co dzieje się za Murem, za którym prawdopodobnie czai się większe niebezpieczeństwo, niż mieszkańcy Siedmiu Królestw są w stanie przypuszczać...
Ogromnym plusem powieści są nieszablonowi bohaterowie. Nie ma postaci czarnych ani białych – każda może się okazać zarówno honorowym dupkiem, jak i podłym dobrodziejem. Cyniczny, złośliwy biorący zawsze stronę własnej rodziny, lecz przecież sympatyczny karzeł Tyrion Lannister, porywczy król Robert, honorowy strażnik północy, Ned Stark, piękna i bezwzględna królowa... W grze o tron każdy pogrywa na własną rękę i po własnej stronie, bo stronnictwa zmieniają się jak w kalejdoskopie. Do bohaterów łatwo się przywiązać, jednak z tym radzę uważać – George R.R. Martin przy unicestwianiu kolejnych bohaterów z pewnością nie bierze pod uwagę gustów czytelniczych.
Postaci są także sposobem nawigacji po kolejnych partiach książki, co (choć, jeśli nie korzystamy z zakładek ani nie zaznaczamy w jakikolwiek inny sposób miejsca, w którym skończyliśmy czytać, a przyzwyczajeni jesteśmy do rozdziałów, mocno dezorientuje) pozwala nam nastawić się psychicznie na śledzenie losów konkretnej postaci. Brzmi to jak bełkot, ale, wierzcie mi, jest całkiem przydatne, zwłaszcza jeśli ktoś któregoś bohatera nie trawi (ja miałam tak w przypadku Sansy; musiałam się uzbroić w cierpliwość przy partiach jej poświęconych) lub szczególnie oczekuje jego dalszej historii (u mnie byli to Daenerys oraz Tyrion).
Jeżeli chodzi o uwagi pod adresem wydawcy... Mimo tego, że wydanie, które trafiło do moich rąk, miało etykietkę „przejrzane i poprawione” (czy jakoś tak), zwłaszcza pod koniec w oko rzucały się drobne literówki (głównie e zamiast ę), nie uwzględniono także reformy ortograficznej, w myśl której imiesłowy przymiotnikowe z partykułą nie- piszemy łącznie, zawsze (z tego, co się orientuję, do niedawna jeszcze pisownia łączna lub rozdzielna była dopuszczalna, byle stosować ją konsekwentnie). Jednak na tle całości są to naprawdę drobiazgi.
Podsumowując, serdecznie polecam „Grę o tron” każdemu, komu bliska jest epicka fantastyka lub mroczne opowieści o intrygach. Książka zachwyca zarówno światem przedstawionym, wykreowanymi wierzeniami, jak i bohaterami oraz historią. Zastrzegam jednak, że (ze względu na objętość pozycji, a także mnogość imion, które nie zawsze łatwo od razu przypisać do konkretnej postaci) jest to lektura czasochłonna, nieco wymagająca. Ale naprawdę warto!
Sama z pewnością zerknę do kolejnych tomów, bo do czasu ekranizacji chyba nie będę w stanie powstrzymać ciekawości.