Ta książka pozostawiła mnie z uczuciem niedosytu.
Nie można nie docenić ogromu pracy, jaki autor włożył w jej przygotowanie. Ponad trzysta książek i artykułów w bibliografii, osiemset czterdzieści przypisów – to imponujące dane. Wystarczyłoby tego na dwa doktoraty. A jednak efekt nie zachwyca. Powodem wcale jednak nie jest nadmiar informacji czy ich „naukowość”.
Długo nie mogłam dojść dlaczego mi to nie leży, aż w końcu z pomocą przyszedł Antoni Słonimski. We wstępie do „Alfabetu wspomnień” o porządkowaniu pamięci pisze tak: „Musimy poddać się albo zasadom chronologii, albo prawom kompozycji. (…) Bieg zdarzeń widziany być powinien z perspektywy czasu i oddany możliwie wiernie. Inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o wspominanie ludzi. Mamy prawo wyboru.”
Słonimski zdecydował się na publikację swych wspomnień wedle klucza osób, w kolejności alfabetycznej. Jarosław Molenda nie miał żadnego klucza na uporządkowanie zebranego materiału: do literackiego wora wrzucił wszystko, co udało mu się znaleźć.
Stosunkowo najlepiej sprawdzają się rozdziały, w których na pierwszy plan wychodzi chronologia. Autor zaczyna od tradycji „kawiarni literackich” wywodzącej się jeszcze z czasów sprzed pierwszej wojny, przypomina okres międzywojenny opisując stoliki Skamandrytów czy Gombrowicza; wczesny okres powojenny przedstawiony jest z perspektywy twórcy „Czytelnika”, Jerzego Borejszy. Jest jednak sporo powtórzeń. Co z tego, że wypowiadają się różne osoby, skoro nie mają nic nowego do powiedzenia?
Kiedy Jarosław Molenda przedstawia konkretne, przełomowe wydarzenia (list 34, wyrzucenie Kołakowskiego z partii, zdjęcie z afisza „Dziadów” Dejmka, wydarzenia marca 68) mam wrażenie, że tylko ślizga się po tematach. Kiedy bierze się za konkretne postaci – jest lepiej lub gorzej. Nie bardzo wiadomo, dlaczego ktoś zasłużył na więcej lub mniej uwagi. Himilsbach z „Czytelnikiem” kontakty miał wątłe, ale anegdoty o nim można czytać w nieskończoność, więc pewnie dlatego poświęcono mu cały rozdział. Tyle samo miejsca otrzymał Andrzej Łapicki, o wiele bardziej „zasłużony” dla stolika. Inne postaci ważne dla „Czytelnika” (Kazimierz Kutz, Janusz Głowacki, Krystyna Kofta, Antoni Słonimski) przewijają się gdzieś w tle, bez konkretnego pomysłu na ich przedstawienie, zaś postaci najważniejsze (Tadeusz Konwicki bardziej niż Gustaw Holoubek) przewijają się na pierwszym planie, praktycznie gdzie się da.
Im bliżej końca, tym większa entropia. W rozdziale poświęconym, zasadniczo, „wojnie epistolograficznej” (w latach 70-tych ludzie kultury pisali do władzy wiele listów protestacyjnych), nie wiadomo dlaczego pojawia się przytoczone w całości satyryczne opowiadanie Tadeusza Rossa, rzekomo zainspirowane jedną z klientek kawiarni), a na końcu pojawia się Janusz Głowacki jako naczelny playboy tamtych czasów.
Szkoda, że dopiero prawie na samym końcu pojawia się bardzo ważny rozdział o uwikłaniach elity literackiej we współpracę z władzą ludową, ale dużo bardziej szkoda, że ten temat został potraktowany po macoszemu. Ten motyw od początku przewija się w tle, znakomita większość opisywanych w książce osób należała do PZPR i jakoś tam kolaborowała z reżimem, oczywiście domyślamy się dlaczego, ale gdy nie znamy tła, patrzymy na nich z pewną ambiwalencją. Nie wszyscy czytelnicy tej książki czasy komuny będą pamiętać z autopsji, wyjaśnienie tych zawiłości na początku książki (niektórzy, przynajmniej przed socrealizmem, robili to z powodów ideowych), pomogłoby w odbiorze.
Najbardziej jednak brak mi w tym wszystkim autorskiej interpretacji faktów. Słonimski we wspomnianym „Alfabecie wspomnień” przyznawał się bez oporów: „Pisząc o innych oczywiście biorę pod uwagę przede wszystkim samego siebie”. Rzecz jasna, nie wymagam od Jarosława Molendy, żeby pisał o sobie, ale żeby w ogóle coś napisał, skomentował, wyraził własne zdanie, podsumował, a nie tylko dawał dojść do głosu innym.
Książka składa się prawie z samych cytatów, gdyby podliczyć to, co autor napisał samodzielnie, stanowiłoby to może dziesięć procent, a i tak są to w większości uwagi w stylu: „Jacek Żakowski uważa, że…”, „Maria Iwaszkiewicz twierdzi…”. Obszerny, trzyczęściowy artykuł Jacka Żakowskiego pod tytułem „Przy stoliku w Czytelniku”, jest w tej książce dziełem bardzo często cytowanym. Wolałabym wiedzieć, co nowego pan Molenda ma na ten temat do powiedzenia, bo opinie Jacka Żakowskiego mogę odnaleźć w jego artykule.
Po lekturze tej mniej lub bardziej uporządkowanej kompilacji mam wrażenie, że nie jest to książka Jarosława Molendy „Przy stoliku w Czytelniku”, tylko wybór cytatów, który powinien być opatrzony adnotacją „pod redakcją Jarosława Molendy”.
Większości czytelników nie będzie to przeszkadzało, o ile skupią się na śledzeniu anegdot i nie będą się domagać sensownego obrazu epoki. Inna sprawa, że często są to historyjki znane skądinąd, wielokrotnie powtarzane. Słynny tekst Himilsbacha: „Inteligencja, wypie*dalać” i reakcja Holoubka „Nie wiem jak państwo, ale ja wypie*dalam”, został nawet przytoczony dwa razy.
Nie mnie dywagować, co autora do takiej asekuranckiej formy skłoniło. Kiedy Jacek Żakowski w 1993 roku opublikował swój artykuł „Przy stoliku w czytelniku” odbiło się to szerokim echem i przyniosło nieoczekiwane reperkusje. Tadeusz Konwicki się na stolik w Czytelniku „obraził” i przeniósł razem z przyjaciółmi (Holoubkiem i Łapickim) do kawiarni Bliklego. Dzisiaj już nikt się nie obrazi, bo prawie wszyscy opisywani bywalcy już nie żyją.
Czytajcie tę książkę, jeśli nie znajdziecie nic innego pod ręką, chociaż… może bardziej się przyda etykieta na butelce wody mineralnej.*
*”Nie mogę zasnąć, nim oczu nie zmęczę jakąś lekturą. Janka [żona] ulitowała się nade mną i dała mi do czytania napis na pudełku zapałek „Swan”, a ja odwdzięczyłem się jej proponując jako lekturę etykietę na butelce wody mineralnej.”
Antoni Słonimski „Alfabet wspomnień” s. 64.