Historia dwóch kobiet, które nie mogłyby się bardziej od siebie różnić: osierocona służąca i zamknięta na szczycie góry księżniczka. Różni je wszystko, lecz jednocześnie nie mogłyby być bardziej do siebie podobne. Pogardzane, uciszane, spychane przez lata w cień. Uciekające przed śmiercią z rąk ludzi słabych, trawionych lękiem, postanawiają wreszcie postawić się i zawalczyć o siebie oraz o swój kraj.
Historia dwóch krajów.
Ahiranji, niegdyś władającej potężną pradawną magią i będącą największą potęgą, dziś dotknięta ubóstwem, biedą oraz wyniszczającą chorobą, zwaną butwieniem.
A po drugiej stronie: Pariźiatdwipa, rządzona przez okrutnego cesarza, który nie zawaha się przed spaleniem żywcem kobiet, aby je „oczyścić” z grzechu i dać im “nieśmiertelność”.
„Próg wejścia” do „Jaśminowego tronu” jest, powiedziałabym, dość wysoki. Nie jest to lekkie fantasy, a tym bardziej nie fantastyka młodzieżowa, ale kawał porządnego high fantasy mogącego momentami przytłoczyć rozbudowanymi opisami, world buildingiem, czy nawet warsztatem pisarskim: jednocześnie przepięknym i starannie dopracowany, lecz również patetycznym i podniosłym. Zdecydowanie jest to pozycja dla doświadczonych i starszych wyjadaczy fantasty szukających „poważnej” książki, poruszającej „poważne” tematy”.
Dla mnie osobiście największym plusem oprócz świata przedstawionego, który był tak szczegółowo i barwnie opisany, że nie miałam problemu, aby go zwizualizować w głowie, była kreacja głównych bohaterek pokazujących od samego początku, że mamy do czynienia z silnymi, charakternymi kobietami. Żadna z głównych postaci reprezentujących strony konfliktu kraju pogrążonego w wojnie, nie jest typowo dobra lub zła. Są pełni odcieni szarości, egoistycznych pobudek lub gotowości do najpodlejszych czynów w imię idei. Zarazem, tak jak czasem w klasyce fantastyki polskiej brakuje mi silnych, damskich postaci, to tutaj zabrakło mi jakiegoś (jakiegokolwiek!) inteligentnego przedstawiciela płci przeciwnej, ponieważ powieść po brzegi wypełniona jest mocnym nurtem feministycznym, w którym każdy jeden mężczyzna jest skończonym draniem. Nie przepadam za podejściem zero-jedynkowym, jedna postać miała potencjał, aby stać się godnym reprezentantem, ale tak jak szybko się zaczęło, tak szybko skończyło.
Tasha Suri nie tylko operuję przepięknym językiem, ale również dostarcza niesamowitą ilość intryg, zagmatwań politycznych, spisków, i to ukazanych z rozmaitych perspektyw, lepiej dając ogląd na całą sytuację.
I choć doceniam cały koncept historii, konflikt dwóch państw, mocne i intrygujące bohaterki to całość czytało mi się dość ciężko, topornie, skomplikowane nazwy i imiona nie pomagały, a podniosły i patetyczny język momentami bardziej męczył niż cieszył. Koncept magii nie był dla mnie wystarczająco klarownie rozpisany. Mimo że czułam się zaintrygowana fabułą to bardziej zależało mi, żeby dobrnąć do finału i poznać zakończenie, niż autentycznie cieszyć się z lektury. Jestem pewna, że wielu czytelników będzie potrafiło zakochać się w świecie stworzonym przez Tashę Suri, ale obawiam się, że nie dołączę do tego grona.