„Dziesięć płytkich oddechów... Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je”.
Kilka lat temu życie Kacey się rozpadło. Wraz z siostrą Livie ucieka do Miami, by rozpocząć nowe życie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby dziewczyna nie spotkała Trenta…
Naczytałam się pozytywnych opinii o tej książce, że jaka ona poruszająca, namiętna, niebanalna, zaskakująca… Istny zachwyt nad tym dziełem był! A ja nie wiem, czy tak było. O ile poruszająca i namiętna pasuje w niektórych momentach, tak niebanalność i zaskoczenie no chyba nie tym razem.
Zacznijmy od miłości głównych bohaterów. Wróć. O czym ja mówię? Ta miłość była tak błyskawiczna, jak zupka chińska z biedronki. Żadnej chemii nie było pomiędzy Kacey i Trentem. Albo to ja pomyliłam klasy i poszłam na biologię. Jaka szkoda! Kacey od pierwszego wejrzenia pragnie wskoczyć mu do łóżka, a ten męczennik musi wielokrotnie powtarzać jak ciężko mu się kontrolować, bo ona tak na niego działa. I w sumie o tym, że są napaleni na siebie jak szczerbaty na suchary, czytamy przez 3/książki. Opisy w tej książce nie są złe, ale jeśli chodzi o zbliżenia, to nie ma nic. Jedno zdanie załatwia wszystko.
To teraz o bohaterach. Na pierwszy ogień Kacey, o której można napisać epopeję. Bohaterka dość specyficzna i dlatego wkurzająca. Nie zliczę, ile razy miałam ochotę ją udusić. Jest egoistką, która nie widzi tego, że nie tylko ona cierpi, nie tylko ona ma problemy. Oh wait, przecież to ja jestem jedyna na świecie i tylko ja mam takie fatalne życie. Okej, troszczyła się o siostrę, ale niektóre czyny bolały Livie jeszcze bardziej. Rozumiem trauma i te sprawy, ale żeby być tak samolubnym, to nie rozumiem. Jej niezdecydowanie przyprawia mnie o zawroty głowy. Ma trochę nierówno pod sufitem. Chcecie przykładu? Proszę bardzo. Jej siostra została prawie zgwałcona, a ona jej mówi, żeby sobie chłopaka znalazła. Często odnosiłam wrażenie, że Livie mimo tego, że ma piętnaście lat, to jest dużo mądrzejsza niż szanowna główna bohaterka. Oczywiście Kacey od dwóch lat żyła spokojnie i w ogóle, ale kiedy na jej drodze staje Trent to od razu wszelkie bariery połamane, lód się stopił…
Teraz na scenę wkroczy psychopata tej historii. Trent z początku facet ideał normalnie. To cię spod prysznica nagą wyciągnie, kiedy zobaczysz tam węża, to za drzwi zapłaci, to będzie pilnował cię w pracy, to zabierze cię na randkę, to tamto i owamto. I rączki przy sobie trzyma. A potem wychodzi jak to z niego stalker. Jego tajemnica nie jest tajemnicą i nikogo to raczej nie zdziwi, ale co robił, no tego się nie spodziewałam. I nagle przypadkowe spotkanie w pralni nie jest przypadkiem… Gdzieś przeczytałam, że o takim Trencie marzy każda kobieta. Cóż…chyba w takim razie nią jestem. A opis brzucha Trenta był taki plastyczny, że będzie mi się śnił po nocach.
Bohaterzy drugoplanowi pędzą w wyścigu o miano tego, kto jest najbardziej idealny, bo co każdy to lepszy. Tacy dobrzy ludzie w tym Miami! Ale to mi nie przeszkadzał, bo żadna z tych postać nie irytowała, czego nie można powiedzieć o Trencie i Kacey.
Na zakończenie autorka daje ci łopatą z wielkim napisem szczęście w twarz i dostajesz mdłości od tego, jak bardzo jest to przesłodzone. Zabrakło chyba tylko jednorożców i tęczy. Dla mnie ta książka mogłaby się zakończyć na rozdziale 21. Byłabym zadowolona wtedy, a tak to cukier skoczył.
Jeszcze mogłabym o kwestii absurdów napisać, ale już zostawię to bez komentarza. Nie będę zanudzać.
Ogromny plus dla autorki za poruszenie wielu tematów: przyjaźń, odpowiedzialność, chwilowych wyborów, jazdy po alkoholu, samotności, ZSP, zaufania, wybaczenia. Tytułowe oddechy to metaforyczne nazwanie kolejnych etapów, z jakimi zmierza się ofiara po tragedii. I pomimo tego, że wiele rzeczy mnie irytowało, to ta książka wywołała u mnie łzy, chociażby przy scenie wspólnej terapii. Nie jest to książka ambitna, ale po jej przeczytaniu chcąc nie chcąc zastanawiamy się nad pewnymi wyborami w życiu.
Myślę, że gdybym była nieco młodsza, albo nie przeczytała tylu książek tego typu, to byłabym zachwycona.