Florence jest prawie czterdziestoletnią kobietą i wiedzie spokojne, szczęśliwe życie. Nigdy nie pociągały jej podróże, więc nie żałuje, że nigdzie nie jeździła. Lubi swój dom, swoją pracę, kocha męża i czuje się przez niego kochana. Jej jedyny syn Monty jest ideałem - mądry, przystojny, nigdy nie sprawiał kłopotów wychowawczych, zawsze potrafił okazać matce uczucie i szacunek, nigdy nie dochodziło między nimi do kłótni. Z mężem właściwie też nigdy się nie kłóciła. Sielanka. Wisienką na torcie jest fakt, że Florence zawsze doceniała to, co ma i czuła się naprawdę szczęśliwa. Nie narzekała na lekko podupadający dom, bo wiedziała, że nie to jest w życiu najważniejsze, żeby podłogi i szyby w oknach błyszczały. Ogródek zarasta? Przecież nikt z niego nie korzysta, a ona lubi patrzeć przez okno na wybujałą roślinność.
Taki stan trwał przez 20 lat - byli sobie z mężem przyjaciółmi, kochali syna, wspierali się wzajemnie w swoich życiowych wyborach. To musiało kiedyś runąć. To było zbyt piękne, żeby mogło długo trwać. Nagle pewnego dnia jej ukochany Harry, ten Harry, który rzucił posadę prawnika i osiadł w domu, żeby pisać książki i który z tego powodu nie usłyszał od niej nic oprócz słów otuchy; ten Harry powiedział jej, że zakochał się w mężczyźnie i że ją opuszcza. Wcześniej została wyrzucona z pracy, a konkretnie wspólniczka oddała jej część wkładu i oznajmiła koniec współpracy. Teraz Florence czekała na trzecią złą wiadomość, bo u niej nieszczęścia chodzą trójkami. Doczekała się, ale ja nie zdradzę tu więcej, niż zapowiada blurb.
Do pewnego momentu czytałam tę książkę ze zrozumiałą fascynacją. Nieszczęścia chodzą po ludziach - wiadomo. No i styl narracji jest zaletą - lekki i z dużym dystansem. Narratorką jest Florence, która z dużą dozą humoru opisuje swoje perypetie nie spłaszczając ich, nie trywializując. Próbuje obiektywnie przedstawić siebie w tyglu miotających nią emocji - gniew, rozpacz, smutek, nienawiść, chęć mordu wreszcie.
Powtarzam - do pewnego momentu czytałam z ciekawością, jak ta kobieta, moja rówieśnica, rozwiąże swoje problemy. Jak pogodzi się z faktem, że ci, którzy mieli być dla niej oparciem w trudnych chwilach, stali się przyczyną największego cierpienia. Ale kiedy na biedną Florence spadają kolejne złe rzeczy, jak najbardziej prawdopodobne, gdy kolejne złe wiadomości zwalają się na nią, to też wybuchnęłam śmiechem, tak jak ona u Charlesa. No bo ileż można? Serial brazylijski nie powstydziłby się kumulacji wydarzeń i zapętlających zbiegów okoliczności. To już była przesada. A potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bohaterka staje się miła, wyrozumiała i ogólnie znowu wszystko ułożyło się jak najlepiej. I żyli długo i szczęśliwie. Przesłodzony obrazek otwarcia kawiarenki był zbędny, bez pojednawczej ostatniej sceny książka byłaby miła, podtrzymująca na duchu w trudnych chwilach, a tak stała się przesłodzona i różowa. Tego było dla mnie za dużo.
Nie chcę jednak powiedzieć, że była całkiem zła, nie! Te wszystkie rzeczy, które spotkały Florence, mogą spotkać każdego człowieka niezależnie od kraju, który zamieszkuje. Przypomnę jeszcze, że język zasługuje na pochwałę - narracja tak sugestywna, wciągająca, z dystansem do opisywanego świata i ludzi. Po każdym rozdziale jakby list do czytelnika, pisany w imieniu najbliższych Florence - jej siostry, męża, syna. Och, byłabym zapomniała - jej rodzice! Najcudniejsi starzy hippisi, jakich dawno nie widziałam! Z koralikami i w poncho, z długimi włosami, omawiający przy córkach bez wstydu pozycje seksualne, które uwalniają coś tam. I ten ojciec niechcący zarabiający krocie na inwestycjach giełdowych, i którego to zjawisko wprowadza w stan zażenowania. On naprawdę nie chciał, może ktoś chce kilka tysięcy? Jest przeuroczy. Florence różni się od nich zupełnie i jej opinie na temat własnych rodziców są naprawdę zabawne. A przecież się kochają.
Tym optymistycznym akcentem zakończę ów nieco przydługi wywód. Książka jest troszkę naiwna, ale całkiem sympatyczna i pokrzepiająca.