Powieści Julii Quinn w mojej bibliotece publicznej na półkach stoją od lat. Pierwsza część cyklu "Bridgertonowie" - "Mój książę" to egzemplarz wydany w 2010 roku, czwarta - "Miłosne tajemnice" w 2016, obie nakładem Wydawnictwa Amber. Do tej pory powieści w serii "Romans Historyczny", w tym wyżej wspomniane tytuły, czytane były najchętniej przez starsze panie. Szaleństwo wokół "Bridgertonów" rozpoczęło się wraz z pierwszym sezonem serialu zrealizowanego na podstawie pierwszej części, a wielu spośród moich znajomych omal nie oszalało na jego punkcie. Teraz oczekują z niecierpliwością na trzeci sezon. Zazwyczaj interesuje mnie skąd bierze się popularność danego tytułu toteż i tym razem postanowiłam najpierw sprawdzić literackie pierwowzory. Zaczęłam od "Mojego księcia", a potem... sięgnęłam po czwartą część i do tej pory nie obejrzałam ani jednego odcinka serialu.
Niniejsza recenzja jest zmodyfikowaną wersją tej, która swego czasu ukazała się na moim profilu w serwisie Lubimyczytac.pl, gdzie mam konto, również po pseudonimem Merylu Czytelniczka.
Pisząc opinię o pierwszej części cyklu „Bridgertonowie” Julii Quinn, a więc o "Moim księciu", stwierdziłam: Całego cyklu nie przeczytam, ale sięgnę pewnie kiedyś do czwartej części, bo w "Moim księciu" spodobał mi się Colin Bridgerton i zaintrygowała Penelopa Featherington (ta, której w pomarańczowym było wyjątkowo nie do twarzy i była gruba) oraz dodałam: Mam jednak nadzieję, że w "Miłosnych tajemnicach" zadzieje się więcej. Przeczucia mnie nie myliły, „Miłosne tajemnice” okazały się zupełnie inne aniżeli „Mój książę”. Dojrzalsze, lepiej napisane i mniej przegadane. Oczywiście wciąż pozostaje to lekki romans historyczny, w którym Ona i On muszą po ścielących się przed nimi przeciwnościach losu, nieporozumieniach i niedomówieniach dojść do szczęśliwego zakończenia, natomiast Violet Bridgerton koniecznie musi ożenić, lub wydać za mąż kolejne z ósemki swoich dzieci. I to wszystko w powieści się wydarzy, tego jesteśmy pewni od samego początku. Ale w "Miłosnych tajemnicach" mamy coś więcej. Studium kobiety, która w dniu swojego debiutu została zaszufladkowana przez otoczenie, jako gruba, brzydka, nieciekawa, niewidzialna. I nawet po ponad dziesięciu latach wciąż wszyscy postrzegają ją poprzez pryzmat pierwszego balu. Doskonale opisuje to sama autorka w słowach, które zacytuję: Wydawało się, że być Penelope Featherington coś oznacza. Jej los został określony wiele lat temu, w czasie tego pierwszego, koszmarnego sezonu, kiedy to matka uparła się na debiut pomimo jej błagań. Pulchna. Niezgrabna. Zawsze odziana w nieodpowiednie kolory. Nieważne, że od tamtej pory zeszczuplała, nabrała gracji i wreszcie wyrzuciła wszystkie żółte kiecki. W tym świecie – świecie londyńskich sfer wyższych – na zawsze pozostanie tą samą, dawną Penelope Featherington. Kto nie przeżył podobnych upokorzeń, ten nie jest w stanie zrozumieć Penelope. Myślę, że wśród czytelniczek wiele jest takich, które w swoim odrzuceniu utożsamiają się z panną Featherington. Sama się do nich zaliczam. I uwierzcie Moi Drodzy – na zawsze pozostaje się taką, jaką ludzie cię zakodują i wlecze się to za człowiekiem przez całe życie. Ach, i nie wszystkie z nas spotykają na swojej drodze Colina Bridgertona. Sporo z nas nigdy nie spotka kogoś, kto wydobędzie z nas to, co piękne, mądre, wartościowe, a czego same nie potrafimy odważnie zarekalmować. Tak, Colin Bridgerton, którego najpierw postrzegamy jako lekkoducha, obieżyświata, który dba tylko o zaspokojenie swoich zachcianek i przystojniaka, dla którego wszystko jest łatwe, nagle okazuje się mężczyzną myślącym i dowcipnym w inteligentny sposób. Co więcej, kimś, kto zauważył jak źle Penelope jest traktowana. Wspaniałą jest scena, gdy przychodzi do domu matki Penelope, prosić o rękę ukochanej i zastaje tam całą rodzinę Featheringtonów, która w każdym wypowiedzianym zdaniu poniża Penelopę, nie widząc w tym nic niestosownego. Colin odetchnął. Nie miał pojęcia, jak bardzo denerwowało go poniżanie Penelope. A ona bez wątpienia była tutaj poniżana. Dobry Boże, nie mógł się już doczekać, kiedy wyrwie ją z tego groteskowego zbiorowiska. W lekkiej romantycznej powieści Julia Quinn zawarła ważne przesłanie i dlatego nie żałuję, że poświęciłam swój czas na przeczytanie „Miłosnych tajemnic”. I jeszcze myśl Colina Bridgertona, którą muszę tutaj zacytować: Doprawdy, po co być dżentelmenem, kiedy damy chcą wszystko robić same?. Bo czyż Penelope nie ma w sobie czegoś z kobiety postępowej? Oczywiście, że ma i to wiele, brak jej jedynie odwagi.
Celowo pomijam tutaj kwestię tajemniczej Lady Whistledown – jeśli ktoś nie czytał, nie będzie miał niespodzianki.
W niektórych opiniach przeczytałam, że powieść była nudna. Rzeczywiście akcji tutaj niewiele - bohaterzy przemieszczają się z salonu do sali balowej i z powrotem i gadają, gadają, gadają... Zdarzają się jednak przebłyski żywszej akcji, takie jak śledzenie Penelope przez Colina. Jednak pomimo wolnego tempa doskonale było podsłuchiwać rozmowy innych - zawoalowane uszczypliwości, ukrytą ironię, pozorną serdeczność, cięty dowcip, ale też i rozmowy szczere, odważne, wyznania zaskakujące nawet tych, którzy je wypowiadają. Ja czytałam "Miłosne tajemnice" za pierwszym razem i słuchałam za drugim, studiując osobowość głównych bohaterów, dlatego dla mnie była to interesująca, jak na romans historyczny, powieść.
Dziś Blue Monday, a na moje ostatnie blue tygodnie "Miłosne tajemnice" okazały się jak znalazł. Wiedziałam czego się spodziewać i z przyjemnością ponownie wysłuchałam powieści w interpretacji Agnieszki Krzysztoń. Na serial jednak nie nabrałam ochoty, nie chcąc burzyć własnego wyobrażenia o bohaterach i denerwować się, bo scenarzyści znowu coś mocno pozmieniają.
Ech, czasem trzeba nam czegoś lekkiego, no i wypada sobie głupio pomarzyć... Ale umiejętności konwersacji i tak im (Bridgertonom i spółce) zazdroszczę.