[Współpraca reklamowa z Wydawnictwem Mova]
„To jezioro jest mroczniejsze niż zamknięta trumna”
Casey Fletcher zaszywa się w domu nad jeziorem, aby uciec przed paparazzi. Jej mąż zginął, a ona nie umie się po tym pozbierać. Dlatego całe dnie pije. Do domu naprzeciwko wprowadzają się Tom i Katherine. Jej nowym ulubionym zajęciem jest obserwowanie sąsiadów. Wszystko wydaje się piękne, aż nagle Katherine znika. Casey próbuje ją odnaleźć, ale na wierzch wychodzą coraz to nowsze sekrety.
Nie potrafię jednoznacznie napisać, czy podobała mi się tak książka, czy wręcz przeciwnie. To jest jedna z tych nieoczywistych książek, które odbierzemy inaczej w zależności od naszych uczuć czy humorów. W zależności od tego, na co zwracamy uwagę i co nam się podoba, będzie zależała ocena tej książki.
Tę książkę możemy podzielić na dwie części. Ta pierwsza część jest zdecydowanie dobrym thrillerem psychologicznym, który bardzo przyjemnie się czyta. Autor bardzo dobrze opisał uczucia Casey, jej stan psychologiczny po stracie męża. Pokazał, jak żałoba może nas pochłonąć.
Moim zdaniem początek był dobry. Nie porywający, ponieważ zabrakło mi pewnego melodramatyzmu w relacjach Toma i Katherine. Ta ich relacja była lekko rozmyta, a sytuacja między nimi nie wydawała się dramatyczna czy też szczególnie napięta – nie licząc utyskiwań Katherine.
Dodatkowo (jak słusznie zauważyła @suspense_books) granica między stanami bycia trzeźwą i pijaną u Casey była zatarta i jej obserwacje nie robiły tak wielkiego wrażenia. Zabrakło pewnego niedopowiedzenia czy to, co opisuje Casey jest prawdą, czy urojeniami.
Jednak im dalej w las, tym bardziej wciągała mnie cała ta sprawa. I tutaj zaczyna się właśnie druga część. W tej części autor zdecydowanie zabawił się czytelnikiem. W pewnym momencie dosłownie się zachłysnęłam. Tak jakbym wpadła do jeziora Greene, a jego toń nie pozwalała mi się uwolnić. I w tym momencie całkowicie przepadłam dla tej opowieści. Nie mogłam się oderwać, czytałam z wypiekami na twarzy, a każda kolejna strona przynosiła nowe zaskakujące wieści.
Ta część usatysfakcjonowała tę część mojej duszy, która uwielbia nieoczywiste i magiczne zakończenia. Jak dla mnie cała książka mogłaby być utrzymana w tym klimacie. Gdy dreszcz emocji pełźnie nam po plecach i przyprawia o gęsią skórkę, jak ręka topielca, który chwyta nas za kark.
W porównaniu do poprzednich książek autora tutaj nie ma racjonalnego wytłumaczenia dla wydarzeń, które dzieją się nad jeziorem Greene. Nie dostaniemy wytłumaczenia czy rozwinięcia akcji, które autor zastosował w „Wróć przed zmrokiem” czy „Zamknij wszystkie drzwi”. Tutaj autor postanowił całkowicie zaskoczyć czytelnika.
Powiem szczerze, że nawet trochę nie podejrzewałam tego, w jaki sposób zakończy się ta historia. A zakończyła się genialnie! Uważam, że to właśnie ten plot twist sprawił, że książka nabrała charakteru i że zapadła mi w pamięć. W pewnym sensie odeszła od stałych schematów, którymi posługiwał się Sager, a których pozbawiał paranormalnego wątku.
Zdecydowanie jest to książka, która podzieli (a właściwie już to robi) czytelników. Jednym spodoba się początek, innym koniec. Dla innych wytłumaczenie, które zastosował autor będzie nie do przyjęcia. A dla innych ciężką wyprawą będzie przebrnięcie przez początek.
To właśnie uwielbiam w takich książkach. Można o nich dyskutować, można kwestionować pewne wybory autora. Można się z nimi spierać i nienawidzić Sagera za to ja rozpoczął czy zakończył tę historię. A to wszystko pokazuje jak świetną i przemyślaną intrygę uknuł autor. Jak świetnie udało mu się obudzić w nas iskrę zainteresowania i chęci dyskusji o jego książce.
Ja jestem ukontentowana. Zdecydowanie ta książka ma w sobie coś mrocznego i niepokojącego, co nie pojawia się od razu. Tylko bulgocze pod powierzchnią i dopiero gdy jest gotowe wybuch niczym gejzer.