Wzięłam do rąk powieść „Mój Michael”, zanurzyłam w nią nos, odurzyłam się zapachem druku i poczułam wielki smutek, że Amos Oz już nie żyje. Że autor tak dobrych książek, animator tekstu, myśliciel i znawca świata odszedł od nas dwa lata temu. Lecz pociesza fakt, że został na zawsze w panteonie klasyki. W panteonie tych najlepszych, niedoścignionych.
„Mój Michael”, powieść tak skrajnie oceniania i tak skrajnie poddawana krytyce. A teraz ja – i moja opinia – która podważy wszystko, co zostało powiedziane i napisane przez recenzentów. Bo w moich oczach „Mój Michael” to coś na miarę klasyki. Zmusza do powolnego czytania, które tylko wtedy smakuje, choć rozleniwia. Wymusza nieznane dotąd reakcje, sprawia, że nie patrzysz na której jesteś stronie, czy daleko do końca, kiedy dowiesz się więcej, bo przecież nuda... Nic z tych rzeczy. Jesteś w Jerozolimie na studiach, potem w kibucu i szykujesz się do ślubu, co nie każdemu się podoba i co nie każdy akceptuje. Oz stosuje „rzucanie” miejscami, co powoduje, że raz czujesz się, jak wyrzutek pośród uczciwych wyznawców właściwej religii, innym razem, jak rzucony pionek do niewłaściwego pudełka gry.
Oto bowiem historia kobiety, studentki, która wychodzi za mąż za Michaela Gonena, ideał swoich marzeń o mężczyźnie. Szczupły, typ intelektualisty, myśliciela. Jedno spotkanie, kilka dni, szybka decyzja o ślubie. I tu zaczynają się kłopoty, które tylko ona widzi... Koszmary nocne, przestrogi, ostrzeżenia. Tak nie wolno, to źle wróży, religia zakazuje. To barbarzyństwo. Obraza rodziny, Boga i tradycji. Bo kiedyś... - wszyscy kraczą nad głową Hannah. Ale dlaczego tylko nad nią? A co z nim?
Lecz ślub jest, a trzy miesiące potem ciąża, nieplanowana. Czy szczęśliwa? Raczej trudna, ale kogo to obchodzi? Męża na pewno nie. Ale on... Obcy człowiek, nie poznajesz go. Rodzina (zwłaszcza jego) zwie cię idiotką, głupią trzpiotką, bezmyślną kobietą. Pomocy brak, o wsparciu nie ma mowy. A ty? Ty pełna złych hormonów kipisz. Tkwisz na tarasie i nie robisz nic. Stajesz się ociężała od problemów, ciąży i jakiejś dziwnej bezsilności. I wraca on, ale czy to on? Czy to Mój Michael, myślisz? On taki nie był Przecież innego mężczyznę spotkałaś w kawiarni. I tu tkwi problem. Wystarczyło kilka dni po ślubie, by małżeństwo zaczęło umierać. Dziecko nie cieszy, nikogo nie raduje. Mąż się od ciebie odsuwa, rodzina odcina od zakały i bezmyślnej matki ich ukochanego Michaela. Brak wsparcia, brak wiary w siebie, brak nadziei na lepsze jutro. Zero i pustka. Lecz cała ta kumulacja w tobie, ten supeł złego, jaki zawiązało w tobie życie i łzy sprawiają, że odchodzisz od niego. Mentalnie i cieleśnie. Powoli. Obserwujesz i milczysz, tak, jak doradzał ci ojciec. Słowa zawsze można rzucić, te właściwe rzadko kiedy, a ty musisz żyć wedle mądrej drogi taty.
Amos Oz podjął temat miłości. Ale nie tej pięknej i kolorowej, rozrywającej serce. Na warsztat wziął miłość pełną samotności i walki z własną duszą. To studium, którego czytanie wręcz boli. Prawdziwość słów, jakie wyłaniają się z otwartej książki sprawia, że człowiek, niby doświadczony w każdej dziedzinie, karleje. Wszystko przytłacza. Fabuła staje się nie do udźwignięcia.
„Mój Michael” to powieść do powolnego czytania. Każde zdanie z czegoś wypływa i z czymś się łączy, choć czasem wydaje się rzucone bez ładu. Ta powieść to spójna całość dla koneserów. Nie ma biegu akcji, szybkości. Tu jest sielanka, łzy i wewnętrzny marazm, otępienie jakieś. Czytasz, personifikujesz się – każdy z sobie bliższym bohaterem – a to sprawia, że wewnętrznie płaczesz. Tylko, że ta gorycz zamiast wypływać na zewnątrz, wpływa w ciebie i to... jest piękno owej książki.
Tylko Oz potrafi tak pisać.