Nie wiem, co takiego ma w sobie Marcin Mortka, że z każdą kolejną książką jego autorstwa, coraz bardziej mnie czaruje i zachwyca. Sprawdził się jako pisarz fantasy, wywołał gęsią skórkę „Miasteczkiem Nonstead”, zauroczył opowieściami dla dzieci o Wikingu Tappim. Za każdym razem odkrywam w jego prozie coś nowego. Tym razem nadeszła kolej na „Dom pod Pękniętym Niebem”, powieść w zamyśle skierowaną do młodzieży. I wiecie co? Choć mam trzydziestkę na karku, przeczytałam ją jednym tchem, w nosie mając kłujące ze zmęczenia oczy.
Książka rozpoczyna się dosyć standardowo – grupa młodzieży wybiera się w głąb lasu pod namioty. Jedynym dorosłym, jaki im towarzyszy, jest indiański przewodnik, Casey. Nic nie jest jednak tak, jak sobie zaplanowali – rozmowy się nie kleją, atmosfera robi się coraz cięższa i bardziej nieprzyjemna, choć nie zniechęca to chłopaków od prób wślizgnięcia się do śpiworów dziewczyn. Ich mało subtelne zaloty przerywa gwałtowne trzęsienie ziemi i pojawienie się dziwnych stworzeń, które atakują Caseya i zmuszają całą grupę do ucieczki w kierunku jedynego w okolicy schroniska. Nie wiedzą, że w lesie czai się coś, przed czym nie ochroni ich schowanie się w domu.
Już od pierwszych stron czuć napięcie, a atmosfera grozy przybiera na sile wraz z kolejnymi rozdziałami. „Dom pod Pękniętym Niebem” łączy w sobie horror i powieść postapokaliptyczną. Mortka wykorzystuje znane schematy i motywy - pomysł z grupą nastolatków, którzy po powrocie z biwaku odkrywają, że cały świat stanął do góry nogami, nasuwa jednoznaczne skojarzenie z serią „Jutro”. A jednak wyciska z nich coś świeżego, okrasza własnymi pomysłami i serwuje historię, która wciąga niezależnie od wieku czytelnika.
Główni bohaterowie to mieszanka wybuchowa, a jednocześnie dosyć reprezentatywna dla współczesnych nastolatków – przyklejona do telefonu maniaczka portali społecznościowych, smętnie marudząca gotka, ambitna prymuska, szkolny playboy, mięśniak nie grzeszący rozumem, zafascynowany fantastyką nerd i nie wyróżniający się niczym, spokojny chłopak z głową na karku. Ludzie już od najmłodszych lat mają tendencję do szufladkowania, przypisywania każdemu w grupie określonej roli. Początkowo każdy z nastolatków wciela się w swoją rolę bezbłędnie i zachowuje wizerunek, pod jakim widzą, go inni. Jednak wydarzenia, jakimi są świadkami i postawienie w obliczu sytuacji kryzysowej, wymykającej się wszelkim logicznym wyjaśnieniom, sprawiają, że młodzi ludzie zmieniają się. Z niektórych wydobywa się to, co najlepsze, z innych wręcz przeciwnie, jakby szukali pretekstu, by dać upuść czającemu się w nich złu.
Spotkałam się z opiniami, że kreacja bohaterów to najsłabsza część tej powieści i całkowicie się z nią nie zgadzam. Uważam, że zarówno ich charaktery, jak i zachowanie zostało przedstawione wiarygodnie. Zmieniają się, ewoluują, trudno oceniać ich jednoznacznie, a jednocześnie potrafią zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie. Czy tak wyglądają papierowe postaci? Mam wrażenie, że czytałam zupełnie inną książkę niż autorzy niektórych recenzji. Podobnie wygląda kwestia zarzutu, że bohaterowie – zarówno ci nastoletni, jak i dorośli – postępują czasem nielogicznie i sami sobie szkodą nieprzemyślanym działaniem. A teraz, proszę wyobraźcie sobie sytuację, gdy na Waszej drodze staje monstrum rodem z koszmaru i na dodatek chce Was w najlepszym wypadku zjeść – jestem przekonana, że znajdziecie chwilę na racjonalne zaplanowanie dalszych działań i krok po kroku będziecie wprowadzać je w życie. No błagam! Ludzie, trochę wyobraźni, połowa z nas straci rozum, a druga rozbiegnie się w przerażeniu z krzykiem i piskiem.
Jedyną wadą, jaką dopatrzyłam się w książce to fakt, że mam ją jedynie w postaci ebooka, a nie wersji papierowej, która mogłaby dumnie wyprężyć się obok „Listów lorda Bathursta” na mojej półce.
Czy polecam? Bez dwóch zdań – przede wszystkim młodzieży, ale nie tylko, jestem bowiem pewna, że dorośli czytelnicy przeczytają ją z równie dużą przyjemnością. Panie Marcinie, czekam z utęsknieniem na kontynuację!