Znalezienie odpowiedniego (idealnego) partnera to zadanie wymagające odwagi, determinacji oraz cierpliwości. Randkowanie bowiem może okazać się procesem długotrwałym i niebezpiecznym, obfitującym w mniej lub bardziej koszmarne sytuacje, z których nie zawsze można wyjść z podniesioną twarzą. Spotkanie potencjalnego towarzysza życia nie oznacza końca kłopotów, a jak przekonuje Nick Spalding, wręcz przeciwnie – to dopiero początek wypadków, wpadek i przypadków.
31-letni Jamie od dwóch lat wiedzie żywot singla. Doskwierająca mu coraz bardziej samotność popycha go w wir randkowania, z którego bohater ma zamiar wydostać się z partnerką. Choć z początku jest dość sceptyczny, pewne części jego ciała ochoczo przystępują do działania. Mężczyzna napotyka na swej drodze wiele kobiet, a każde spotkanie wydaje się spełnieniem nocnych koszmarów. Począwszy od Isobel, która, delikatnie mówiąc, nie dba o higienę jamy ustnej, ale za to troszczy się o członka obcego mężczyzny, przez absolutnie idealną seksbombę, przy której Jamie traci rezon i wychodzi na idiotę, po szereg nudnych i niepokojąco otwartych uczestniczek szybkich randek. Mimo tylu starań odnalezienie tej jedynej okazuje się bardzo trudne. I jak pokazuje Spalding, nie trzeba wcale szukać, bo często na miłość naszego życia natrafiamy przypadkiem, albo to ona natrafia, a raczej najeżdża, na nas.
Laura, rozpamiętująca bolesne rozstanie i zdradę ukochanego również szuka miłości. Po wielu nieudanych i niebezpiecznych randkach, ślepy los skierował ją na Jamiego. A konkretniej to ona sama skierowała swój skuter na przechodzącego przez jezdnię mężczyznę i tak oto przypadek połączył dwoje bohaterów. Rozpoczynają się schadzki, które za każdym razem kończą się małą katastrofą, raz z jej winy, innym razem przez jego np. (nie)umiejętności kulinarne. Znaleźć pasującą połówkę jest niezwykle trudno, ale zbudować z nią związek jest o wiele większym wysiłkiem, okraszonym nieporozumieniami, absurdalnymi sytuacjami, wywołującymi niekontrolowane wybuchy śmiechu u czytelników-podglądaczy.
„Miłość…z obu stron” ma dwoje narratorów, a czytelnik pełny ogląd opisywanych wydarzeń. Jamie prowadzi bloga, Laura pisze pamiętnik w formie listów do zmarłej matki. Wspólnym mianownikiem obu narracji, a zarazem najmocniejszą stroną tej książki są komentarze bohaterów. Mimo iż nie brakuje tu każdego rodzaju komizmu, bo są śmieszne okoliczności, niefortunne wypadki, są i niezwykle barwne postacie, są też wywołujące rozbawienie dialogi bohaterów, to jednak myśli (analiza i ocenianie konkretnej sytuacji) głównej pary powodują prawdziwe wybuchy śmiechu u odbiorcy. Spalding nie zna tematów tabu, w śmiały, czasem ostry czy ironiczny sposób opowiada o wzajemnym poznawaniu się przyszłych partnerów. Nie pokazuje romantycznych scen, motyli w brzuchu i drżących kolan – on śmieje się z wystraszonych, speszonych i chcących zrobić jak najlepsze wrażenie bohaterów, którzy nie pozbawieni są ludzkich odruchów oraz działania złośliwego przypadku. I mimo że autor sięga po stereotypy, pierwszoplanowe postaci są bardzo wiarygodne, realne. Być może nawet znajdą czytelników, którzy się z nimi będą utożsamiać.
„Miłość…” jest satyrą, więc przejaskrawienie aż razi, mimo tego Spalding zaserwował czytelnikom pokaźną dawkę materiału do przemyśleń związanych z miłością, przeznaczeniem, konsekwencjami własnych wyborów. W gęstwinie przezabawnych wydarzeń i dobrej zabawy (oczywiście dobrej, bo widzianej już z dystansu), błędy popełniane przez bohaterów mają również bolesny wymiar. Jednak nie byłaby to komedia, gdyby zabrakło happy endu. A tu szczęśliwy koniec zwiastuje zapowiedź kontynuacji losów Laury i Jamiego – „Miłość… i nieprzespane noce”, której fragment zamyka książkę. Wielbiciele romansów zapewne się zawiodą, ale czytelnicy liczący na niebanalną historię o miłości, o jej szukaniu i błądzeniu pośród zakamarków ludzkiej duszy (i ciała!) z całą pewnością będą zachwyceni. Obserwacja współczesnych realiów plus wyolbrzymienie ich komicznych elementów, przekazane w lekki i zabawny sposób staną się świetnym rozwiązaniem na długie, ponure wieczory.