„Czy Jeffrey Archer jest naiwny?”
To pytanie towarzyszyło mi podczas lektury „Córki Marnotrawnej”. Serio, ciężko mi było znaleźć na nie odpowiedź. Niektóre biznesowe, a w jeszcze większym stopniu polityczne, rozgrywki były ciekawe i nawet względnie niebanalne, inne zaś właśnie uderzająco naiwne. I naprawdę ciężko mi było znaleźć odpowiedź na pytanie o to, które z nich przeważały. Może zresztą to wrażenie potencjalnej naiwności nie nasuwałoby mi się tak jednoznacznie – bo, powtórzę to, część spośród intryg i podchodów były w tej powieści autentycznie zajmujące i wciągały – gdyby nie fakt, że w tym uniwersum można dosłownie ustawą znieść ubóstwo :) Uchwalić jeden akt prawny, do pracy nad którym zainspirowała naszą panią senator przypadkowa rozmowa z człowiekiem potrzebującym pomocy, i sprawić, że osoby z tej co on grupy już tej pomocy nie będą tak mocno potrzebowały.
Tak, polityka dominuje mocno końcowe partie tej powieści, tak mocno, że tuż po zakończeniu lektury dość trudno uwierzyć, że wchodzi ona na pełnej dość późno, tak w sumie to gdzieś około ostatniej jednej trzeciej tekstu. Moment ten jest zresztą w książce nader wyraźnie zaznaczony, no, ale zaraz po odłożeniu jej na półkę trochę ciężko w to uwierzyć. Ciekawe natomiast, że jest także coś, a raczej ktoś, kto równie wyraźnie dominuje początkowy etap tekstu, ten poświęcony dzieciństwu i dojrzewaniu Florentyny – jej angielska guwernantka. Tak, ta postać, niewymieniona ni razu w „Kane’e i Ablu”, tu rzutuje na wszystko. Nie wiem, czy autor chciał, by ta część jego dziełka taka właśnie była – brytyjska, jak z jakiejś klasycznej, powstałej w tym kraju powieści o młodej dziewczynie – wiem, że taka właśnie w znacznej części jest. I to przez tę właśnie postać, jej zachowania i to, co swojej podopiecznej przekazuje. I kupujemy to, jej manieryzm nie razy zbytnio, lubimy ją, jest tak, jak pisarz chciał by było.
W ogóle o sporej liczbie rzeczy w tej książce można tak powiedzieć – kupujemy to. Popatrzcie na sferę uczuciową Florentyny: to, jak rozmawia ona z mężczyzną, którego kocha, jak wciąż podkreślają to łączące ich uczucie – wszystko to miało wielki potencjał, by na dłuższą metę wkurzać. A nie wkurza, wierzymy w tę miłość, widzimy siłę tego uczucia. Podobnie na plusik zaliczam to, że główna bohaterka bynajmniej nie zawsze wygrywa, ba, ponosi też w życiu olbrzymie straty, oraz że nawet, pod wpływem zdobywanej o świecie wiedzy, zmienia poglądy – i to już będąc w Kongresie.
Swoją drogą dopiero teraz rozumiem, czemu Remigiusz Mróz określa zdaje się Jefferey Archera jako jednego ze swoich najważniejszych literackich mistrzów – liczba ciekawostek i przede wszystkim efektownych cytatów z amerykańskich polityków w „Córce…” zbliża się do tej z powieści Najpłodniejszego. Ale moim zdaniem nasz rodak robi to nie tyle może lepiej, ile bardziej efektownie. Bardziej, cóż, w stylu literatury popularnej.
PS: W tym czasie Demokratka będąca katoliczką i startująca do Kongresu z Illinois (obecnie jeden z najbardziej progresywnych stanów w USA) musiała się tłumaczyć z tego, dlaczego nie jest w stu procentach pro-life i dopuszcza wyjątki w których aborcja może być uzasadniona, dziś coś absolutnie niewyobrażalnego.