„Date me, Bryson Keller” to książka, o której – ani o jej autorze – nie wiedziałam nic. Spojrzałam na okładkę, przejrzałam pobieżnie blurb i stwierdziłam, że dam jej szansę.
I z pewnością tego nie żałuję!
Ale od początku. Osią fabuły jest zakład zawiązany między Brysonem Kellerem a jego znajomymi na jednej z imprez. Chłopak nie wierzy w licealne związki, gdyż uważa, że nie mają one przyszłości – pary takie rozpadają się, czy to przez rozejście ścieżek związane z rozpoczęciem policealnej nauki na uniwersytetach, czy to przez znudzenie, czy jeszcze przez coś innego. Tak czy inaczej, Bryson Keller w związki takie nie wierzy. Wobec tego akceptuje zakład zaproponowany przez jego znajomych – co poniedziałek jedna osoba zaproponuje mu umawianie się co tydzień, a on nie może odmówić, natomiast jeśli przegra, będzie musiał jeździć do szkoły autobusem, a przecież chłopak niczego bardziej nie kocha od swojego białego i czyściutkiego samochodu.
Przez dwa miesiące zakład idzie sprawnie. Bryson umawia się z kolejnymi dziewczynami. Wszystko zmienia się za sprawą Kaia Sheridana, kiedy okazuje się, że nie tylko dziewczyny mogą wziąć udział w wyzwaniu.
Jedną z rzeczy, którą urzekła mnie ta książka, jest jej niesamowite ciepło. Jest to jedna z tych pozycji, które najlepiej czytać z herbatką i kocykiem. Bo i ta książka właśnie to robi – rozgrzewa cię i sprawia, że aż się robi ciepło na sercu.
Bohaterowie też są świetnie napisani. Zarówno Kai – główny protagonista i nasz narrator – jak i Bryson, czy przyjaciele Kaia – Priyanka i Donny, ale też inne drugoplanowe postaci, są wielowymiarowi i z pewnością nieidealni. Ale kto jest? Dobrze spojrzeć na realistycznie i logicznie postępujące postaci, które gubią się, mylą i próbują wyjść na prostą. Tak, jak to w życiu bywa.
Książka porusza też problem homofobii. Choć na rynku ostatnio zdaje się, że jest dość spory wysyp powieści, które poruszają tematy związane ze społecznością LGBTQ+, to jednak część z nich traktuje temat po macoszemu, nie dając mu poprawnie wybrzmieć, albo też próbuje pokazać brak wagi problemu, z którym jednak spora część osób wciąż musi się mierzyć. „Date me, Bryson Keller” jednak ukazuje prawdziwość homofobii całkiem dobrze. Nie pojawia się tutaj ten temat znikąd, przewija się właściwe przez całą powieść i ma realny wpływ na życie bohaterów i jest to wpływ, który nie znika w przeciągu nocy. Pokazuje, że nieraz życie jest ciągłą walką zarówno o siebie, jak i o swoich najbliższych.
Stylowi pisania też zbytnio nie mogę nic zarzucić. Język jest momentami potoczy, ale na szczęście – choć zmieniłabym niektóre wybory osoby tłumaczącej, co do doboru słów – nie przekracza linii między potocznością a kolokwialnością.
Całość czyta się dobrze, choć przyznać muszę, że do połowy momentami książka nie była w stanie utrzymać mojej uwagi. Drugą połowę natomiast pochłonęłam w dzień.
Jedyne może czego mi zabrakło to troszkę bardziej rozbudowanego zakończenia, żeby wiedzieć, jak cała sytuacja dokładnie się zakończyła. Ale w sumie – może taki był autorski zamysł? Tak czy inaczej, przypuścić jak się wszystko potoczyło możemy, gdyż zostały nam ku temu udzielone wszystkie potrzebne wskazówki.
Nie jestem osobą, która płacze, czy to na filmach, czy to podczas czytania książki, więc nie będę oceniać, czy książka potrafi wzruszyć, czy nie. Powiem jednak, że – jak pisałam we wstępie – jest to książka ciepła, która powoduje uśmiech na twarzy.
Jest to jednakże książka stosunkowo dość mało popularna.
A szkoda.